wtorek, 29 września 2015

Strach ma moje imię rozdział 1

- Ara, nie patrz - tak powiedział. Nie patrz na jego twarz. Nie patrz na niego. Dlaczego? Jestem za mała? Za głupia? - Proszę, odwróć wzrok - Ralik błagał, choć sam też patrzył. Patrzyliśmy na jego twarz. Na twarz naszego ojca, który był tak żałosny, tak nic nie warty, tak pozbawiony samego siebie, że się powiesił. To nie jest coś, co powinny oglądać dzieci. Ale byliśmy sami. Matka umarła, ojciec się zabił. Zostaliśmy tylko my - ja i mój starszy brat. Patrzyłam w oczy naszego ojca, nie tęskniłam, nie płakałam, cieszyłam się. Nareszcie ten bydlak odszedł. Koniec bicia, krzyków, bólu, cierpienia, płaczu. Nie płacz, tak mi mówił brat, jesteś silna. Nie chciałam płakać. Chciałam, aby jego zwłoki rzucono banthom do zjedzenia.
Minęła dłuższa chwila w bezruchu, wlepialiśmy tępe spojrzenia w wiszące ciało.
 - Trzeba go odciąć - szepnął Ralik, po czym odszedł po narzędzia. Szybko wrócił, przeciął sznur wisielca i martwy ojciec ciężko opadł na ziemię. To ja go znalazłam. Mogłam tego nie robić, mogłam pozwolić by jego truchło zjadły ptaki. Ale jednak, teraz musieliśmy go zakopać. Gdy mój brat zaczął kopać dół w pobliżu grobu mojej matki, przeszukałam ciało - żadnego listu, żadnej informacji dlaczego. Udałam się do domu, może tam był powód, ślad, ale również się myliłam. Na ziemi tylko puste butelki po alkoholu.
 - Aragna! Chodź, pomożesz mi! - krzyknął Ralik z dworu. Dół znajdował się jakiś metr od miejsca spoczynku matki. - Jest ciężki, pomóż mi go tam wrzucić. - On też nienawidził ojca, nie cackał się z zakopywaniem jego ciała, nie miał do niego szacunku jaki należy się zmarłym, ale to zrobił.
 - Nic nie ma. Żadnej informacji dlaczego to zrobił.
 - Pewnie tęsknił do matki - próbował mnie pocieszyć.
 - Ten drań nie zasługuje nawet na to, by jego szczątki znajdowały się blisko niej.
 - Aragna... - przerwałam mu.
 - Zapił się, a potem zrozumiał, jak niewiele jest wart i się zabił - krzyczałam. Chciałam wyrzucić z siebie złość. Był nikim... i był moim ojcem. Z oczu popłynęły mi łzy. Ralik mnie objął - Co my teraz zrobimy?
 - Będzie dobrze - szepnął, głaszcząc mnie po głowie. - Będzie dobrze.
Ale nie było. Ralik zaczął okradać ludzi, dla których pracował. Polepszyło to warunki naszego życia, niestety nie na długo. Kilka miesięcy od śmierci ojca,  mój głupi brat został przyłapany, pewien inteligentniejszy Zabrak zauważył ubytki w swoich rzeczach, od razu zorientował się, co jest na rzeczy. Przyprowadził Ralika do domu, pewnie chciał odebrać należne mu przedmioty. Szkoda, że ich nie mieliśmy. Ani ich, ani kredytów.
 - Słodkie dzieci, gdzie wasi rodzice? - zapytał gburowatym głosem, krzywo uśmiechając się w moją stronę.  Chciałam go uderzyć, ale wiedziałam, że nie miałam szans. Od razu złamałby mi rękę, jeżeli nie zabił. - Cóż, chłopcze. Nie masz czym mi odpłacić, to wezmę tę śliczną rudowłoskę - rzekł perfidnie się szczerząc. Nie ukrywam, bałam się, miałam nadzieję, że brat mnie obroni. W końcu od czego są bracia? Ralik przełknął głośno ślinę.
 - Błagam, nie zabieraj jej - wybełkotał. Stałam pod ścianą, nie wiedząc co robić. Zabrak wyjął blaster zza pleców i przystawił jego lufę do głowy chłopaka.
 - Powiem ci tak, albo mi ją oddasz, albo sam ją sobie wezmę. - walcz, Ralik! Walcz, błagam! takie słowa cisnęły mi sie na usta, mój brat wziął głęboki wdech, po czym usłyszałam jego odpowiedź.
 - Zabieraj ją i nie wracaj.

Przeznaczenie Sithów (Star Wars fanfiction)

Fanfiction w świecie Star Wars, konkretnie Starej Republiki (czasy mniej więcej Revana i Wygnanej).

Przeznaczenie Sithów rozdział 1

Rhen Var, lodowa kraina, opuszczona, zapomniana przez wszystkich. Życie na niej było wręcz niemożliwe, na powierzchni znajdowały się jedynie przyrządy badawcze, odbierające dane na temat pogody, fauny czy flory. Większość było zamarzniętych, chociaż patrząc na ich przeznaczenie, nie robiło t nikomu problemu. Planeta była... martwa. Nic tam nie żyło. Nic, poza przyjezdnymi.
A przyjezdni nawet lubią mieć gości. Mały statek zniżył pułap, szukając dogodnego miejsca do lądowania. Astromech kierujący pojazdem wydawał z siebię serię różnorakich pisków i gwizdnięć. Pilot kierujący "Jaskółką" czuł się poirytowany.
 - Wiem, że ci się tu nie podoba, T4-H7 ale potrzebuję tej roboty. Przestań mnie denerwować i wyląduj wreszcie. - robot potwierdził rozkaz. - Im szybciej to załatwimy, tym szybciej opuścimy to cholerne miejsce. - chłód Rhen Var można było poczuć nawet w ogrzewanym statku, a to źle wróżyło. Droid postawił statek na ziemi, lód nawet nie odczuł obecności gorących silników. Pilot niezadowolony rozpiął pasy i wyszedł ze statku. Uderzyła go fala chłodu, takiego, jakiego nigdy nie czuł. Drżąc wyjął ciepły płaszcz i hełm z przepaską, aby ukryć się przed zimnem. Na próżno, ale to dawało mu szansę, że nie zamarznie nim dotrze do celu.
Celem był starzec, z dużą ilością pieniędzy.
Na szczęście T4 wylądował niedaleko lodowej jaskini, w której miało odbyć się spotkanie. Gdy pilot do niej wszedł, poczuł, że robi mu się cieplej - nie wiał tam przenikliwy wiatr. Udał się przed siebie, zgodnie z instrukcjami informatora. Jaskinia była piękna, odznaczały się na niej cudowne, lodowe rzeźby, malunki ze szadzi. Wszystko to dodawało Rhen Var uroku, mimo, że znajdowano ją planetą śmierci. Jednak im głębiej wchodził do jaskini, tym większy odczuwał niepokuj. Coś było nie tak, jakaś dziwna obecność nie dawała mu spokoju. Trzymał rękę na pasku z przywiązanym blasterem i szedł dalej, tym razem w pełnej gotowości. Kolejne metry zdawały się być kilometrami.
 - Spokojnie, dziecko, nikt ci nie zrobi krzywdy. - pilot stanął jak słup, przed sobą miał gigantyczną salę, przypominającą jakieś miejsce narad lub spotkań. Bardzo podobne do komnat Rady w Świątyni Jedi. Na środku stał siwy mężczyzna, łatwo było wywnioskować, że zaproszenie przyszło od niego, chociaż całkowicie nie pasował do opisu. Człowiek był wysoki i muskularny, chociaż widać było na jego twarzy upływający czas, nie należał do "staruszków". Budził respekt, a sposób w jaki stał pokazywał, że miał w życiu władzę. - Miło mi cię wreszcie poznać, Łowczyni.
Elen zdjęła z głowy hełm, długi, kasztanowy - dotąd skryty - warkocz opadł na jej ramiona. Rozglądała się po sali, jak na takie odludzie, robiła wrażenie. Mężczyzna przyglądał się jej, a ona jemu. Kim był? Czego chciał? I nagle pojawiło się kolejne pytanie, kim był chłopak, który właśnie wszedł do pomieszczenia i stanął przy wejściu.
 - Przejdźmy do interesów. - rzekła, żeby przestać się zastanawiać. Starszy skinął głową na młodszego, chłopak włączył holoprojektor, gdzie wyświetlona była sylwetka jakiegoś człowieka. Elen do niej podeszła.
 - Senator Druuvan Swat, denerwująca osobowość, rak dla Republiki. Paskudny typ. Sądzisz, że niewolnictwo jest zakazane? Prawdopodobnie wszycy jego ludzie to niewolnicy. Jest brutalny i bezwzględny, nie powinien się mieszać w poliykę, ale skoro już to robi, trzeba go usunąć. - podsumował.
 - I ja mam to zrobić. - Mężczyzna kiwnął głową. - Ile?
 - Trzysta tysięcy. - To była dobra oferta. Starczyłoby na nowy statek, spłatę paru długów, broń...
 - Czterysta - zaczęła się targować. Mężczyzna przewrócił oczami, czuła, że się nie zgodzi.
 - Zgoda. - Elen była zdziwiona, ale tego nie okazała. Okazała tylko triumf na swojej twarzy. Teraz tylko musiała odkryć, dlaczego ktoś proponuje jej tak dużo, za ubicie senatora. Spojrzała na hologram jeszcze raz. Notatka pod nim wydawała się nic nie znacząca, poza jedną rzeczą. Słowem "Ordeon".
Ordeon sam w sobie był dziwną planetą, a po niedawnych wydarzeniach, stał się dziwna planetą o bardzo zaostrzonym rygorze. Wszędzie kamery, wszędzie strażnicy. Perspektywa udania się tam, żeby zabić kogoś ważnego sprawiała, że czterysta tysięcy stawało się małą kwotą. W co ja się wpakowałam, pomyślała. Patrzyła tępym spojrzeniem na twarz Druuvana, próbując coś wymyśleć.
 - Czas?
 - Ile go potrzebujesz, ale wolałbym, żeby to się stało jak najszybciej. - Elen pokiwała głową. Musiała to obmyślić sama, albo z siostrą. Tak, ona na pewno coś wymyśli. Zawsze jej pomaga w takich sytuacjach.
 - Wrócę, gdy Sawt będzie w kostnicy - rzekła i wyszła z sali.



Młody mężczyzna podszedł do swojego mistrza. Ten, jeszcze kontemplował dotychczasowe wydarzenia, miał zamyśloną minę. Łowczyni dopiero ich opuściła, Darth Executor nie był do niej przekonany. Sposób w jaki na niego spojrzała... Był mroźniejszy niż całe Rhen Var.
 - Mistrzu Legiusie, naprawdę uważasz, że to dobry pomysł najmować łowcę nagród do zabicia Sawta? Sam mogłbym to zrobić. - Legius pokręcił tylko głową.
 - Nie jesteś gotowy, Sawt nie jest na twoje umiejętności. - Executor prychnął.
 - A ona jest? To jakaś prosta kobieta, zabijająca ludzi za pieniądze. W galaktyce jest pełno takich!
 - Ona jest inna. Nawet nie wiesz jak bardzo. - odpowiedział, po czym odszedł do swojej komnaty. Executora nie zdziwiło to, że wcale nie zadawała pytań, co ją to obchodziło. Ale czuł jej niepewność, czuł, że chciała znać prawdę. Jednak i tak by niczego się nie dowiedziała. W lodowych oczach ujrzał nie tylko ciekawość. Ujrzał potęgę. Potęgę, jakiej nie osiągają nawet najwięksi. Kim była ta dziewczyna? Odznaczający się czyms łowcy nagród zawsze mieli jakąś historię. Jak brzmiała jej?
Młody sith udał się do swojej celi, chciał oddać się medytacji, jednak pytanie, dlaczego Legius nie pozwolił mu zapolować na Sawta, nie pozwoliło mu się skupić. Wiedział, że jeżeli o to zapyta, spotka go kara, ale mnie mógł wytrzymać. Czyżby jego mistrz, jedyny człowiek, któremu ufał, w niego wątpił? Po krótkim zastanowieniu, postanowił udać się do jego kwatery. Zastał Legiusa wyraźnie zamyślonego.
 - Mistrzu, wybacz, że przeszkadzam... - ten jednak uciszył go ręką. Chwilę jeszcze stali w napiętej ciszy.
 - Polecisz za nią. - powiedział cicho do ucznia. Executor był oszołomiony nagłą decyzją. Nagle zmnienił zdanie? - Potrzebujesz tej lekcji.
 - Czyżby miała nie dać rady sama? - zapytał z nadzieją. Legius pokręcił głową.
 - Przez ciebie nie da rady. I dlatego tam polecisz.

Myśli niewypowiedziane

Zbiór krótkich tekstów "od rzeczy" na różne tematy, pisane tylko po to, aby się wyżyć.
Strona odnośnik.

Krótka historia o kiepskich komputerach

Trzy magiczne przyciski - Ctrl Alt Delete - zawiodły. Czyżby ta beznadziejna maszyna się zacieła? Obraz głupiej simki na monitorze zastygł. Śmieje się ze mnie. Śmieje, mimo, że niedawno kupiłam jej nową szafę. Śmieje się, że nic nie mogę zrobić. Nie ma innego wyjście, ostateczna metoda - ręczny reset. Tu nie ma tego przycisku. Cholera. Odłączamy zasilanie. Wytrzymaj szrocie. Pium. Prąd odszedł. Słychać tylko szmer wyłączającego się dysku i zatrzymywanej płyty. Wdech, wydech. Przeżyje. Zawsze przeżywa. Ponownie włączam zasilanie. Komputer się włącza.  Znajome piknięcia, które niewiadomo skąd się wzięły. Żyje. Działa. Przyjemny dźwięk wiatraczka karty graficznej. Sapphire'ku, najdroższy, jak miło widzieć cię w dobrym zdrowiu. Logo Windows XP, i tapeta z Dragon Age'em. Tak, wszystko cacy. Komputerek cacy, chodź się przytul. Brak obudowy - odpuśćmy sobie przytulanie. Czułe spojrzenie i powracamy do simsów.


Ach, simsy 3. Brak podstawówki nie robi problemu. Dwa dodatki i dwa akcesoria. Pożyczone jeszcze jedne dodatki. Kariera. Bosko. Kilka następnych godzin nołlajfienia. Kilkanaście. Włóż płytę, Akceptuj Wszystkie Warunki, Które Nic Mnie Nie Obchodzą, Bo Tak Czy Tak Nie Mam Internetu, przepisz kod, wybierz miejsce zapisu: C:/Gry/The Sims 3/The Sims 3 Kariera. Dalej, instaluj. Pasek instalacji mozolnie się zapełnia. Burczenie w brzuchu. Hmm, nie jadłam dość długo. Wgrają się nim wrócę.
Pół godziny później. Pasek jest w połowie. Czekanie. Nudzę się. Granie w Pou na telefonie. 36 goalsów. High Score! Pasek się zapełnił. Och tak, simy, zaraz ktoś się spali. Utwórz ikonę skrótu na pulpicie. Dlaczego nie? Niech sobie będzie. Chwalebne to dla ciebie, komputerze. Ikona Imprezy w plenerze. Klik klik. Zaraz to ujrzę.

Sims3Launcher.exe - Błąd aplikacji
Aplikacja nie została właściwie zainicjowana (0xc000007b). Kliknij przycisko OK, aby zakończyć aplikację.

To uczucie bezsilności. Nic więcej nie da się zrobić. Klikam OK. Co innego mogę zrobić? Może wgrać od nowa? Panel sterowanie. Dodaj lub usuń programy. The Sims 3 Impreza w plenerze Akcesoria. Wybaczcie. Usuń. Trzy pytania: Ale jesteś pewny? Ale na pewno? Ale na sto procent? Tak. 

Duch rozdział 2

Wszyscy stali na swoich pozycjach, Lana i Sara Tilen stały w cieniu, niewidoczne dla kogoś, kto nie jest spostrzegawczy. Od kilku godzin trwały zamieszki na Cytadeli. Cóż, zamieszki to delikatne słowo. Cała stracja wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado. Nie była to tylko zasługa Shepard - SOC oraz samozwańcze grupki stawiały opór Cerberusowi, tak, że przemoc była konieczna. Tak przynajmniej mówili ludzie. Żołnierze, którzy zostali dołączeni do oddziału wyglądali inaczej niż zwykle. Ich oczy świeciły na niebiesko, było to widoczne nawet przez hełmy.
Dwa pozostałe Duchy znajdowały się w dalszej lokacji, czekały na Shepard, gdyby pierwsza grupa zawiodła. Ta myśl przerażała Lanę - czy to możliwe, żeby ktoś w końcu pokonał ich oddział? Nie, to niemożliwe, powiedziała sobie w duchu dziewczyna, jesteśmy najlepsze. Rozległ się wybuch, Winter ścisnęła swój miecz. "Widzimy to, co chcemy widzieć" - ona nie jest niezwykła, to zwykła żołnierka, której się poszczęściło ze sławą. Jest niczym, jest niczym, jest niczym.
Niczym.
W drzwiach pojawiła się niewielka grupa zbrojna - na ich czela stała kobieta w czarno-czerwonej zbroi z symbolem N7. To ona. Obok było dwóch mężczyzn, turianin, asari i quarianka. Dokładnie tak, jak mówił Clyde. Każdy był w pełni uzbrojony - quarianka miała sondę bojową, jednak o na tyle małej sile ognia, by ją zlekceważyć. Żołnierze Cerberusa od razu ich zaatakowali, nie dając chwili spokoju, jednak pociski były wchłaniane przez tarcze i bariery. Shepard i jej towarzysze powoli eliminowali każdego w polu widzenia.
 - Nie jest dobrze - szepnęła Sara, Lana poruszyła się, chcąc wyjść z cienia, gdy Tilen złapała ją za rękę. - Uważaj - zerknęła na Shepard. - Załatw jej tarczę - dodała, po czym zniknęła pod przykryciem kamuflarzu taktycznego. Winter również go uruchomiła i migiem zaatakowała Shepard.
Kobieta w zbroi N7 głośno krzyknęła, gdy jej tarcza została uszkodona a strzał z naprzeciwka trafił ją w ramię, jedna to nie znaczyło, że sie poddała. Ujrzawszy przed soba Lanę, od razu wycelowała karabinem serię w jej głowę, jednak Duch umknęła, znów włączając kamuflarz. Shepard wysunęła się do przodu, Nemezis miały szansę. Lana odwróciła się do snajperek, gdy jedna z nich została trafiona w głowę. Z hukiem wypadła przez barierkę balkonu, nawet wokół otaczającej wrzawy, słychać było chrzęst jej łamanych kości. Samwise.
Lana zobaczyła skąd padł strzał - turianin schował się za ławką razem ze swoim karabinem snajperskim. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyła. Ruszyła w jego stronę, chcąc oszczędzić życie swoich towarzyszek, jednak on był szybszy - kolejna Nemezis padła. Winter poczuła wściekłość - zamachnęła się mieczem na byłego oficera SOC, a gdy obcy zachwiał się od siły uderzenia, Duch chciała wyprowadzić decydujący cios. Wtedy poczuła, że unosi się w powietrzu - asari utworzyła Osobliwość. Kamuflarz Lany się wyłączył, a ona była odsłonięta na każdy atak. Oddział Shepard jednak skupił się na eliminowaniu żołnierzy.
Sara upadła. Quarianka postrzeliła ją w łydkę, a druga Duch zaklęła głośno. Przypakowany latynos ją dobił. Ludzie Cerberusa się kończyli. Cholera, cholera, cholera.
Osobliwość przestała działać, a Lana ciężko opadła na ziemię. Szybko się podniosła i ruszyła do stojącej tyłem żołnierki Przymierza. Ostatnia Nemezis zginęła, przez turianina. Ostatni szturmowcy próbowali stawiać opór, ale oddział Shepard był niepokonany. Nie, to nasz zawsze zwycięża, pomyślała Lana, unosząc miecz do ataku. Ostateczny cios na Shepard. Zemsta za każdą śmierć, jaką zadała. Lana wiedziała, że zginie, ale zginie jako ktoś, kto wykonał zadanie, kto zrobił to, co trzeba było zrobić. Kto zabił sukę Przymierza, na którą polował cały Cerberus, bo nie wiedziała, jak się dziękuje za dar życia. Jej życie należało do Cerberusa.
 - Shepard, z tyłu! - krzyknął ktoś z tyłu. Jane Shepard odwróciła się na pięcie, wbijając nóż w brzuch Lany.

Duch rozdział 1

Nowy miecz wydawał się lżejszy, lepiej wyważony. Białe ostrze lśniło w sztucznym świetle bazy. Trzeba było przyznać - to była piękna broń. Miała nawet grawerunek: "Widzimy to, co chcemy widzieć ~ dla Lany, dziękuję za wszystko". Nie podała nazwiska, na wypadek, gdyby dziewczyna zgubiła broń, lub co gorsza, zginęła. Miecz dała jej najlepsza przyjaciółka, która została przeniesiona do innego oddziału. Obiecały, że będą się kontaktować, jeżeli znajdą chwilę, ale o przerwę było ciężko, jeżeli służyło się Cerberusowi. Lana skończyła się pakować, poza prezentem, wzięła też pistolet i mały karabin. Na wszelki wypadek. Ubrała kombinezon Ducha i udała się na miejsce zbiórki. Miała nadzieję, że się nie spóźni, przełożony był prawdziwym skurwielem.
 - Samwise! - wyczytywał nazwiska. Jedna z nemezis głośno potwierdziła swoją obecność.
 - Tilen! - kolejna, tym razem Duch, krzyknęła, że jest obecna.
 - Winter!
 - Jestem! - krzykneła Lana. Przełożony kontynuował wyczytywanie nazwisk drużyny specjalnej. Dziewczyny stojące po jej prawej stronie szeptały do siebie, ale Lana Winter nie mogła usłyszeć co dokładnie.
 - Baczność! - krzyknął przełożony. Nazywał się Clyde, miał w Cerberusie dość długi staż, co czyniło z niego nie lada okrutnika. - Waszym celem, drogie panie, będzie dziś Jane Shepard! - wokół zapanowało poruszenie. Lana znała to nazwisko, nazwisko suki na usługach Przymierza. - Tak, moje drogie, wiem, że jest to znana wam postać. Dla tych, które jej nie lubią - premia świąteczna - możecie ją zabić. Człowiek Iluzja dużo zapłaci za jej głowę całemu oddziałowi, także współpracujcie i wyeliminujcie ją. - Kto by pomyślał, że Iluzja tak bardzo się wkurzy, po zdradzie Shepard, żeby od razu chcieć ją załatwić. Zainwestował w nią dużo kredytów, a ona po prostu odeszła do Przymierza. - Moje panie, macie być szybkie, sprawne i zabójcze. W otoczeniu Shepard może być porucznik i major Przymierza, dawny oficer SOC - turianin, biotyczka asari i quariański technik, także bądźcie ostrożne.Shepard jest zawzięta w walce zarówno z daleka, jak i z bliska, dlatego Duchy mają utrudnione zadanie - musicie sprawić, by grupa stała się odsłonięta. Oni nie są głupi, szybko zauważą snajperów, a Nemezis bez zasięgu są bezużyteczne.
Samwise prychnęła.
 - To sam idź na pole walki! - warknęła. - Shepard i jej znajomi mogą nas załatwić w kilka minut - to elitarna grupa, pierwsze ludzkie Widmo i jej wyszkolony oddział. Iluzja nie ożywia byle kogo. Ta suka jest twadsza niż może się wam wydawać!
 - Zamknij się, Samwise! - krzyknął Clyde. - Mówię, że to nie będzie zabawa.
Dziewczyna nie słuchała, zwróciła się do oddziału.
 - Shepard zabiła mojego brata! Zrobiła to z zimna krwią, nie zwróciła nawet uwagi na to, że do niej nie strzelał. Miał mundur Cerberusa i to było dla niego wyrokiem! Ona nie będzie znała litości, każdy nasz błąd może być naszą śmiercią. Musimy być ostrożne i szybkie. To w dalszym ciągu tylko żołnierz - nie włada mieczem tak dobrze jak Duchy, nie strzela tak celnie jak Nemezis. Ona będzie się spodziewać ataku, ale pozna nowy rodzaj przeciwników - wzięła głęboki wdech. - Mamy jedną przewagę - zaskoczenie. Ona nie zdaje sobie sprawy co potrafimy. To jest nasza jedyna szansa - kolejnej nie będzie. Suka dziś umrze - od miecza lub kuli jednej z nas! - spojrzała na Clyde'a, jednak przełożony tylko słuchał przemowy Samwise. - Po wszystkim, stawiam każdej kolejkę! Mamy ją dziś zamordować - ją i cały jej cholerny oddział. Ma umrzeć. Dziś umrze. Umrze dzięki nam - najlepszemu oddziałowi Cerberusa! - po tych słowach zawrzały oklaski i okrzyki. Samwise lubiła robić pokazy, ale dzięki nim drużyna się nigdy nie poddawała i rzeczywiście, uchodziła za najlepszą. - Już, Jones. Skończyłam, kontynuuj - rzekła z zadowoloną miną. Clyde pokręcił głową.
 - Skoro teatrzyk zakończony - Dzielicie się na dwie drużyny. Będziecie działać falami. Jeżeli pierwsza grupa zawiedzie, tudzież zginie, druga ma ratować honor i zdjąć Shepard. Nemezis mają sie ustawić na balkonie, w tych miejscach - rzekł wskazując punkty na mapie za sobą. - Uważajcie na wrogi ostrzał, celujcie w słabe punkty, nie ryzykujcie bez potrzeby - od tego macie Duchy - zaśmiał się. - Duchy atakują oddział tak, aby wrogowie skupili się na was, nie mogąc bronić się przed snajperkami. Do pomocy dostaniecie kilku zwykłych żołnierzy, których Iluzja "wspaniałomyślnie" nam przydzielił. Cieszycie się? - zakończył. Dziewczęta trawiły słowa przełożonego, jednak żadna nie zadała pytania. - Z tobą, Samwise, pogadam po misji na temat niesubordynacji. Oczywiście, jeżeli ją przeżyjesz.
Dziewczyna przełknęła głośno ślinę. Jeżeli Shepard jej nie zabije, zrobi to ktoś inny. Skąd Lana to wiedziała? Bo kilka dni temu została o to poproszona. Winter poklepała koleżankę po ramieniu z pocieszającym uśmiechem, jednak jej oczy pozostawały tak samo mroźne, jak zawsze.

Bohaterka Fereldenu

Fanfiction w świecie gry Dragon Age. Opis życia Bohaterki Fereldenu - szlacheckiej kobiety.
Strona odnośnik.


Bohaterka Fereldenu rozdział 7

Madeline i Gilmore tańczyli walca. Trzeba było przyznać, że tworzyli piękną parę. Chociaż oficjalnie nic między nimi nie było, Fergus wiedział, że jest inaczej. Widział to w sposobie, w jaki na siebie patrzyli, jacy byli razem a jacy osobno. Madie nie miała przed bratem sekretów, ale tego mu nie powiedziała. To budziło w nim mieszane uczucia - z jednej strony był z siostrą bardzo blisko, a z drugiej, on też jej nie powiedział o Oreni, sama go złapała. Może byliby kwita, gdyby i on złapałby ją z Gilmorem w jednoznacznej sytuacji... Nie, to kiepski plan, zbeształ się w myślach Cousland. Tamta dwójka była dla siebie stworzona - rycerz i szlachcianka, wojownik i łotrzyca, siła i zręczność. Był pewien, że ich uczucie było proste, szczere, piękne, bo taka jest młodzieńcza miłość, kiedy w grę nie wchodzą obowiązki, sprawy związane z polityką, plotki... Ile razy ktoś nazywał jego ukochaną "antivańską kurwą"? Cieszyła go przychylność rodziny, ale to w dalszym ciągu źle wpływało na reputację. Ojciec nic nigdy nie mówił. Radowała go miłość jego syna i innej szlachcianki. Razem z matką tak bardzo chcieli mieć wnuka. Kiedy miał im powiedzieć?
Z zamyślenia wyrwał go delikatny dotyk na plecach. Odwrócił się i zobaczył swoją narzeczoną. Jak zawsze piękna. Jej twarz okalała burza czarnych włosów, ciemne oczy przeszywały go na wskroś, pomalowane na jasnobrązowe usta były wykrzywione w delikatnym uśmiechu. Biała suknia idealnie podkreślała jej figurę, spore dekolt prezentował jędrne piersi. O tak, Stwórca dał mu najwspanialszą istotę jaka chodziła po Thedas.
 - Dobrze, że udało nam się zorganizować ślub tak szybko. - zagadnęła Orenia. - Jeszcze trochę a nie zmieściłabym się w sukienkę. - oboje się zaśmiali. O tym, że jest w ciąży dowiedział się miesiąc temu. Nie chcieli kolejnych plotek związanych z dzieckiem z nieprawego łoża - lepiej było się pospieszyć z małżeństwem, a potem powiedzieć, że dziecko to wcześniak, nawet jeżeli to nieprawda. Ludzie by mówili, ale na pewno mniej niźli w przypadku "bękarta".
 - Najdroższa, nie miałem ci jeszcze okazji tego powiedzieć, ale wyglądasz zjawiskow. - Orenia zachichotała pod nosem w reakcji na komplement.
 - Zjawiskowo będę wyglądać, gdy nasz syn będzie już tuż-tuż przed rozpoczęciem życi. - rzekła, cały czas się uśmiechając. Fergus wyglądał na zdziwionego.
 - Syn? - wydusił. - Skąd wiesz? - musiał przyznać, że myśl o męskim potomku napawała go nie lada radością.
 - Kobiety czują takie rzeczy. Instynkt macierzyński, mój drogi mężu - Cousland wziął ukochaną w ramiona i mocno ją pocałował. Wesoła Orenia wyplątała się z ramion męża i dodała. - Cóż, pozostaje sprawa imienia...
Fergus prychnął.
 - Kobieto, mamy jeszcze wiele miesięcy do rozwiązania, coś się wymyśl. - pocałował ją jeszcze raz, tym razem delikatnie i czule. - Masz ochotę zatańczyć? - zapytał, podając jej rękę. Żona Couslanda kiwnęła potakująco głową i poszła z nim na parkiet.
Fergus podał jej jedną rękę, a drugą objął w tali. Wszyscy wokół zajęci byli walcem - tylko to skłoniło mężczyznę do zaproszenia kobiety do tańca - potrafił tylko walca. Orenia wiedziała, że jej mąż jest fatalnym tancerzem, a jednak tańczył z nią przy każdej okazji. Kochała tego człowieka, a on kochał ją. Tańczył tylko z nią. Orenia delikatnie prowadziła w tańcu, żeby mąż się nie gubił - zawsze był jej za to wdzięczny. Patrzyli sobie w oczy, jednak uwagę Oreni przykuła inna para. Konkretnie młoda Couslandka i rycerz Gilmore. Uśmiechnęła się pod nosem.
 - Są tacy uroczy. Myślisz, że też wyglądaliśmy tak słodko lata temu? - zapytała wzruszona, na co Fergus tylko prychnął.
 - Pff, my tak wyglądamy nada. - po czym zakręcił żoną, wyszło mu idealnie. - Tylko w naszym przypadku jest jeszcze namiętność - szepnął jej do ucha, ich twarze dzieliły milimetry. Oddech Oreni przyspieszył, ale wyraz twarzy pozostał ten sam.
 - Drogi mężu, noc poślubna to święta rzecz, którą należy szanować. Po pierwsze, to nie tylko nasze święto, ale także twojej siostry. Po drugie - tu ton jej głosu się zmienił, jej dłoń przeniosła się z barku ukochanego na jego tors i niebezpiecznie zjechała w dół - nie słyszałeś, że oczekiwanie wzmaga pożądanie? - ostatnie słowa niemal wymruczała mu do ucha. Fergus głośno przełknął ślinę.
 - Cóż - zaczął - mojej siostrze też przyda się trochę uwagi, a raczej nikt się nie obrazi jeżeli znikniemy na trochę czasu. - Orenia pokręciła z dezaprobatą głową.
 - Wy mężczyźni jesteście tacy niecierpliwi - złapała go za rękę i pociągnęła w stronę wyjścia. - No chodź.


Muzyka przestała grać, panowie skłonili się damom, a one dygnęły w podziękowaniu za taniec. Gilmore odsunął się od Madie na odległość metra, jubilatka jednak skinięciem głowy zaprosiła go, by poszedł za nią. Niespodziewane wyznanie wstrząsnęło nią oraz zepsuło zabawę z Dairrenem. Trochę szkoda, miała by dzięki niemu na jakiś czas spokój w związku z poszukiwaniami męża, ale wolała towarzystwo rycerza. Słodkiego, nieśmiałego rycerza. Dairren ładnie się zachował, że dał jej odejść, chociaż on też pragnął spokoju względem zakładania rodziny. Na szczęście pojawił się i zniknął równie szybko i bezpretensjonalnie.
Madeline nie miała ochoty na wścibskie spojrzenia gości, gdy chciała poważnie porozmawiać z Gilmorem. Wyszli z sali, na korytarzu nikogo nie było, więc Couslandka zaprowadziła rycerza do swojej komnaty. Tam na pewno zaznają spokoju. Zmierzali tam w ciszy, dziewczyna czuła jednak jego spojrzenie na plecach. Czy on na pewno patrzy na moje plecy? zastanawiała się. Weszli na górę, bez słowa otworzyła drzwi swojego pokoju i kiwnęła głową na znak, żeby chłopak podążył za nią. Niepewnie wszedł do środka, a Madie zamknęła drzwi.
 - Słuchaj, to co zrobiłem... - nie udało mu się dokończyć, gdyż Couslandka przylgnęła ustami do jego ust. Rycerz nie był pewien jak się zachować, ale czuł się wtedy tak wspaniale. Objął dziewczynę i podrzucił tak, aby mogła objąć go nogami w pasie. Pogłębiła pocałunek. Świat wokół przestał istnieć. Liczyli się tylko oni, tylko ich ciała, ich usta, ich splecione języki. Nikt i nic nie mógł tego zniszczyć.
 - Też cię kocham, Gilmorze - szepnęła. Rycerz stał z nią w ramionach oniemiały. Dotąd sądził, że miała go za nikogo, że to co robili było żartem, chciał przerwać, ale nie potrafił. Za bardzo mu na niej zależało, za bardzo jej pragnął. A teraz dowiedział się, że się mylił. Nagle rozluźnił ramiona, tak, że Madie ześlizgnęła się na ziemię. Patrzył tylko na nią, pierwszy raz w życiu niepewny co robić. - Gilmorze - spojrzał jej w oczy. - Niech ta noc będzie nasza, tylko nasza miłość, tylko ty i ja. - rzekła cicho, łapiąc go za dłonie. Rycerz trzymał twarz blisko jej twarzy. Dużo łoże dziewczyny stało kilka metrów dalej, podszedł z nią do niego, tak, że położyła się na plecach, a on tuż obok niej, złożył delikatny pocałunek na jej ustach. Madeline miała jednak nieco inny plan.
Od razu pogłębiła pocałunek i jednym ruchem powaliła rycerza na plecy, co wywołało wesoły uśmiech na jego twarzy. Teraz Couslandka była na górze i wszystko kontrolowała. A może tak było zawsze? Gilmore zaczął rozwiązywać sukienkę na plecach dziewczyny, a ona rozpinała jego brązową koszulę. Wyprzedziła go i od razu zabrała się za lniane spodnie. Rycerz zdjął buty bez używania rąk, nie przerywając zdejmiowania fioletowej sukienki jego kochanki. Okazało się to dla niego za trudne, więc sięgnął do łydki dziewczyny po to, by wyjąć mały nóż, który zwykła mieć  przy sobie i rozciął materiał. Madeline na chwilę przerwała.
 - Skąd ty... - nie skończyła, bo zobaczyła jak Gilmore zdejmuje z siebie pozostałe rzeczy. Przed nią ukazał się idealnie umięśniony brzuch wojownika oraz duża, nabrzmiała męskość. Dziewczyna już się nie odzywała, tylko prędko zrzuciła pociętą sukienkę na ziemię, odsłaniając tym samym całe ciało. Rycerz patrzył wniebowzięty na piękne ciało dziewczyny, na jej małe, ale krągłe piersi, na głębokie wcięcie w tali i na doskonały łuk bioder. Tak bardzo jej pragnął.
Przyciągnął ukochaną do siebie i tym razem on przewrócił ją na plecy. Trasę pocałunków rozpoczął od ust, przez szyję, piersi, brzuch, pępek, podbrzuszę, aż trafił na małe, wilgotne miejsce, między jej nogami. Madie wstrząsnał spazmatyczny dreszcz przyjemności, kiedy jęczała już z żądzy, rycerz splótł jej dłonie ze swoimi i uniósł wysoko nad jej głowę.
 - Będę delikatny. - szepnął, po czym powoli w nią wszedł. Dziewczyna cicho pisnęła, ale nie oponowała. Chłopak zaczął się w niej poruszać, wolno, rytmicznie, czytając z twarzy Madeline czego pragnie. Podobało jej się, zaciskała dłonie i powieki, szeptała jego imię. Pragnął tej chwili tak długo. Przyspieszył, dziewczyna głośno jęczała, ledwie powstrzymywała krzyk, aż w końcu oboje doszli.
Gilmore zszedł z niej, jeszcze głośno dysząc, otarł pot z czoła i spojrzał na leżącą obok kochankę, która również szybko oddychając, oniemiała i z uśmiechem zwróciła się w stronę rycerza.
 - To lepsze niż walka - powiedziała zadowolona, na co chłopak obok tylko się zaśmiał.
 - A tobie ciągle jedno w głowie - rzekł z udawaną dezaprobatą, po czym objął twarz Couslandki i ją pocałował. Madie nachyliła się do niego i usiadła na nim okrakiem. Zaczęła się poruszać, w zmiennym tempie, zaskakująco, inaczej niż to sobie wyobrażał. Czuł się tak dobrze, tak doskonale. Obejmował dłońmi jej biodra, zbliżał się nimi coraz wyżej, aż trzymał w nich jej piersi. Taka idealna, pomyślał Gilmore, tak perfekcyjna

Bohaterka Fereldenu rozdział 6

Miesiąc później
 - Ogłaszam was mężem i żoną - powiedziała Wielebna. - Możesz pocałować pannę młodą. - Fergus zbliżył się do Oreni i złączył swoje usta z jej.Wokół padły oklaski. Nie spodziewał się ich, tylko uśmiechnął się do żony i poprowadził ją ku ludziom. Bannowie i arlowie podchodzili do nich, składali gratulacje i prezenty ślubne. Młoda para uprzejmie wszystkim dziękowała, aż podeszła siostra Fergusa.
 - Kocham cię, siostrzyczko - powiedział pan młody i mocno ją wyściskał.
 - Hej! Nie wygnieć mi sukienki, bo matka mnie zamorduje - ostrzegła go. Ubrana była w fioletowo - złote jedwabie z fantazyjnym wzorem na plecach. Gdy ją wypuścił, udała, że wygładza materiał i rzuciła się na nowożeńców. - Wreszcie, no wreszcie! - rzekła uradowana. Orenia głośno się zaśmiała.
 - Spokojnie, rozumiem, że od teraz jesteśmy siostrami? - zapytała słodkim głosem. Madie prychnęła.
 - To będzie miła odmiana od tego śmierdziela - odpowiedziała, teatralnie zatykając nos.
 - Hej! - zdenerwował się Fergus.
 - Nie będę wam zabierać czasu, za mną stoi kolejka ludzi, chcących wam życzyć wszystkiego najlepszego. Ode mnie macie: zdrowia, pomyślości, zdrowych dzieci, wielkiego zamku...
 - Madie - przerwał jej brat.
 - Co?
 - Przestań. - Dziewczyna się zachichotała. Nie dała im w tej chwili żadnego prezentu, zrobiła to wcześniej, ofiarowała czas. Uściskała ich jeszcze raz i odeszła.

Gdy Madie złożyła bratu życzenia, zrozumiała, że będzie musiała uporać się ze szlachtą, chcącą złączyś swój ród z Couslandami. Teraz się zacznie, pomyślała Madie.
 - Można prosić? - wykrztusił ktoś za nią. Dziewczyna westchnęła i się obróciła. Zobaczyła chłopaka, wyższego o niecałą głowę, na oko w jej wieku, może rok starszy.Miał rude, kręcone włosy i duży nos. Był dość drobny i szczupły - rodzina najwyraźniej wolała widzieć go na dworze niż w walce. Nie wydał jej się nikim ważnym, więc gdyby odmówiła, nie powinno mieć to konsekwencji.
 - A jeżeli nie można? - zapytała retorycznie. Chłopak zaśmiał się nerwowo.
 - Widzisz, moja pani... Nasze matki prosiły, bym dotrzymał ci towarzystwa, zatem jeżeli mi odmówisz, to oboje będziemy mieć problem - wziął głęboki wdech. - Błagam, jeden taniec, żeby nas zobaczyły, a potem dam ci spokój - mówiąc to, patrząc na nią oczami zbitego psa.
 - Jeden taniec? - kiwnął głową. - No dobrze. - Młody lord podał jej ramię i wprowadził na parkiet. - Dobra, jeżeli matka mnie zapyta, że niby nie wie, z kim spędzałam wieczór, to wypadałoby wiedzieć jak ci na imię.
 - Dairren - przedstawił się, prowadząc ją w tańcu. - Twoje imię znam, moja pani...
 - Madie - przerwała. - Po prostu Madie. Ciągle słyszę "moja pani". Wolę słyszeć własne imię. - Dairren się uśmiechnął.
 - Madie - powtórzył. - Słyszałem, że całkiem dobrze walczysz... - i w ten sposób jeden taniec przerodził się w kilka. A gdy muzyka przestawała grać, kontynuowali rozmowę gdzieś indziej.
 - Nie wierzę, że nie umiesz strzelać z łuku! - rzekł zdziwiony Dairren.
 - A ty niby umiesz, chudzielcu? - odpowiedziała, łapiąc go za biceps i krzywiąc się z dezaprobatą. Chłopak lekko się zaczerwienił.
 - Nie rozumiesz, strzelec musi mieć dobre oko. Naciągnąć cięciwę jest łatwo, ale wycelować - to już inna bajka. Powinnaś się nauczyć.
 - U nas nie ma dobrych łuczników - westchnęła.
 - Może ja cię nauczę? - Madie się zainteresowała. - Znaczy nie dziś. Ale następnym razem, może. Widzisz, nasze matki to bliskie przyjaciółki, więc ona często tu przyjeżdza. Też bym mógł. Jeżeli byś chciała, oczywiście - mówił nieco speszony. Madie łobuzersko się uśmiechnęła i zbliżyła do chłopaka. Ich twarze byly centymetry od siebie.
 - Przemyślę to - szepnęła. Ich usta zaczęły się do siebie zbliżać.
 - Madie! - przerwał im cudzy krzyk. Natychmiast się od siebie odsunęli. - Madie... - okazało się, że to był człowiek, którego kompletnie się nie spodziewała.
 - Co ty tu robisz, Gilmore? - zapytała nieco przerażona. Cholera, pomyślała, widział to. - Mówiłeś, że nie dasz rady przyjechać...
 - Mówiłem, że prawdopodobnie nie dam rady przyjechać, ale mi się udało - skierował wzrok na Dairrena, który stał z boku, nie wiedząc co ze sobą zrobić. - Przynajmniej się nie nudziłaś - rzekł z zawiścią.
 - Nie powinieneś się dziwić, skoro cały czas cię nie ma - odpowiedziała, patrząc mu głęboko w oczy. Gilmore wtedy zrozumiał jak się czuła: odrzucona, niechciana, nieważna. Tak jak on się czuł w tej chwili. Spuścił głowę.
 - Ja... Przepraszam... - zaczął cicho. - Przepraszam... Kocham cię, nie chciałem, żebyś cierpiała. - Dopiero po chwili dotarło do niego, co powiedział. Dziewczyna miała szeroko otwarte oczy.
 - Wybaczcie, to rzeczy, które są waszą prywatną sprawą. Nie powinienem ich słuchać - odezwał się wreszcie Dairren. - Dziękuję za mile spędzony wieczór - zwrócił się do Couslandówny. - Moja pani - i odszedł. Madeline dalej stała skonsternowana, a rycerz, nie wiedząc co zrobić, złapał jej rękę i zaprowadził dziewczynę na parkiet.

Bohaterka Fereldenu rozdział 5

Rok później
Madie nie mogła uwierzyć w to co w tajemnicy oznajmił jej brat. Orenia, która siedziała obok siedziała obok niego, nieco zatrwożona, ale dziwnie promienna. Fergus mocno ściskał dłoń ukochanej, czekając na reakcję siostry.
 - Mój pobożny brat cię... Jak to możliwe, że jesteś w ciąży?! - zwróciła się zdenerwowana w stronę Antivianki. Wstała i przeszła się parę razy po pokoju brata, po czym zaśmiała się szyderczo. - Rodzice was zabiją.
 - Wiemy. - odpowiedział jej Cousland, miał skwaszoną minę. - Musisz nam pomóc. - poprosił, łapiąc ją za dłoń. Leżący obok pies warknął.
 - Davon, spokój. - dziewczyna powiedziała stanowczo do mabari, a ten się uspokoił. - Jak mam wam pomóc?
Orenia wstała.
 - Musisz przekonać swojego ojca, żeby wyprawił ślub w tym samym dniu, kiedy odbywać się będą twoje urodziny. Zyskamy na czasie, nikt się nie dowie, że zaszłam w ciążę przed ślubem. - Madie nie wyglądała na przekonaną. - Proszę, to najkorzystniejsza opcja. Każdy tydzień zwłoki jest coraz bardziej problematyczny. I widoczny. Błagam, Madeline, to... - Fergus uciszył narzeczoną, po czym zwrócił się do siostry.
 - Twoje urodziny, to doskonała okazja, aby rodzice znaleźli ci partnera na caaałe życie. Będziesz w centrum uwagi, będziesz najważniejsza i wszyscy skupią się na tobie. - zrobił pauzę. - A jeżeli to będzie również dzień naszego ślubu, ty zejdziesz na drugi plan i matka da ci spokój na jakiś czas.
 - A skąd wiesz, może chcę się już ustatkować? - kłamała, widać to było w jej oczach, poza tym Fergus wiedział coś, co Madie trzymała w sekrecie.
 - Gilmore. - oczy dziewczyny zrobiły się duże. Pamiętała, jak raz starszy brat złapał ich w zbrojowni, ale miała nadzieję, że zapomniał. - Matka byłaby niepocieszona, gdyby...
 - Zamknij się już! - warknęła. - Dobra, porozmawiam z ojcem. - para odetchnęła z ulgą. - Robię to tylko z miłości do ciebie, bracie. - rzekła słodkim głosikiem, po czym wstała z fotela, skinęła psu, aby za nią podążał i wyszła.

Madie miała nadzieję, że szczęście jej dopisze i znajdzie ojca w jego gabinecie. Davon wesoło maszerował obok niej. Strażnicy wokół uprzejmie ją witali. Po drodzę do pokoju Bryce'a Couslanda była sala treningowa, z której słychać było walkę i krzyk oficera Darina. Dziewczyna szeroko się uśmiechnęła. Wrócił! Parę lat temu przeniesiono go do stolicy, Madeline nie wiedziała dlaczego, ale tęskniła za swoim nauczycielem. Jak dotąd ćwiczyła z innymi strażnikami pod okiem różnych ludzi lub sam na sam z Gilmore'em. To nie było to samo co z Darinem. Kazała psu zaczekać na nią przed salą, po czym bez wachania do niej weszła.
Oficer Darin patrzył z dezaprobatą na okładających się żołdaków, co jakiś czas mówiąc im co mają robić.
 - Witamy na starych śmieciach, oficerze Darinie! - powiedziała wyprostowana Couslandka. Mężczyzna spojrzał na nią i się szeroko uśmiechnął. - Kopę lat.
 - No no, ale żeś wyrosła. Ostarni raz widziałem cię jak brałem do Denerim tego dzieciaka. Nie tego rudego, tego...
 - Jacoba. - dokończyła.
 - Właśnie! Jacob. Biedaka zabili w jakimś zaułku na targu. - dziewczyna się wzdrygnęła. - Ale co ja ci będę opowiadał. Pięknie wyglądasz, niedługo za mąż, czy może przyciśniesz brata z zostaniem ojcem, a potem zajmiesz jego miejsce w armii? - zaśmiał się. Ona również na myśl o całej tej ironi.
 - Prędzej do niego dołączę, bo nie wygląda na kogoś, któ porzuci wojaczkę dla rodziny. - Darin westchnął.
 - Taa, Fergus... Widziałem go dziś, ładna ta jego narzeczona, ale Antivanka? Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałem, myślałem, że to żart, a tu proszę, już ślub planują. Orientujesz się kiedy?
 - Miesiąc lub coś koło tego. - odrzekła, po czym młody, pobity strażnik padł im pod nogi. Oficer nie był zadowolony.
 - Co wy robicie?! Głupcy! Jak będziecie się znęcać nad dzieciakami, to strażnikami będziecie jako starcy! Ich trzeba uczyć, a nie sprawiać, by chcieli dezerterować! - beształ. - Wybacz, dziewczyno. Wpadnij kiedy indziej, sprawdzę czy nie próżnowałaś podczas mojej nieobecności. Madeline się uśmiechnęła.
 - Bywaj. - rzekła i opuściła salę. Przy drzwiach miał czekać pies, jednak go nie było. O cholera, pomyślała i ruszyła szybko przed siebie. Nikt jeszcze nie krzyczał, że atakuje go bestia, więc była szansa, że nikomu jeszcze nie zaszkodził.
Couslandka zaczeła biec, nawołując imię mabari, ale nigdzie go nie było. Biegłaby dalej, gdyby na kogoś nie wpadła.
 - Witaj, moja pani. - rzekł rudowłosy rycerz. - Czy nigdy nie zastanawiałaś się, dlaczego mabari sieją taki postrach wśród ludu?
 - Widziałeś go?! Oberwę, jeżeli znów coś nabroi. - Gilmore poszedł korytarzem do kuchni, po czym otworzył drewniane drzwi, za którymi dwójka elfów, kuląc się w rogu ściany, odganiała psa kijem od miotły.
 - Davon! - krzyknęła. - Co ty wyrabiasz?! - zwierzę, wciąż wesołe, skoczyło na swoją panią, powaliło ją i zaczęło lizać po twarzy. - Złaź ze mnie, grubasie! - zapchnęła go i mabari posmutniał. - Masz tak więcej nie uciekać! A tym bardziej nie wchodzić do kuchni! - Davon zwiesił łeb w przepraszającym geście, Madeline westchnęła. - Przepraszam, myślałam, że nie ucieknie tym razem. - elfy się uspokoiły, a oni szybko opuścili kuchnię, bojąc się, że stara Niania ich zobaczy.
Dotarli we trójkę do rzadko uczęszczanej części korytarza. Gilmore założył ręcę na piersi i popatrzył karcąco na dziewczynę, która na ten widok zaczęła się rozpaczliwie śmiać.
 - Ale śmieszne, jakby Niania cię złapała, to powiedziałaby twojej matce, a ty byś miała przesrana. - Madie jednak cały czas się śmiała, dłuższą chwile trwało, nim się uspokoiła.
 - Davon, nie rób tego więcej, bo cię wykastruję. - pies zaskomlał, a Couslandka odwróciła się do rycerza. Objeła go za szyję i pocałowała w usta. Gilmore przywarł z nią do ściany, jednak gdy usłyszał warczenie mabari, odsunął się.
 - On mnie chyba nie lubi. - powiedział sucho, mierząc zwierzę wzrokiem. Madie, która cały czas go obejmowała, była rozbawiona sytuacją. - Ale ty masz to gdzieś. Ten pies mógłby mnie zjeść, a ty byś nic nie zrobiła.
 - Może. - rzekła, podchodząc bliżej. - A może bym cię uratowała. - wpiła się w jego usta, a on jedną ręką objął ją w talii, a drugą złapał za pośladek opięty brązowymi spodniami. Mabari nie reagował.
 - Słuchaj, - przerwał po chwili. - znów muszę wyjechać. - dziewczyna od razu go puściła.
 - Jak to znów? - zapytała z wyrzutem. - Niedawno wróciłeś ze Smoczego Szczytu, co teraz?
 - Przepraszam, naprawdę. Wiesz, że to nie ode mnie zależy. - próbował ją przekonać, jednak ona zawołała tylko Davona i poszła. Idiota, zbeształ się w myślach.

Madie dopiero teraz przypomniała sobie, co obiecała zrobić. Porozmawiać z ojcem. Odprowadziła psa do swojego pokoju i kazała mu grzecznie czekać na jej powrót, a sama udała się do jego gabinetu. Teryn Cousland siedział przy swoim biurku, czytając jakiś list. Uśmiechał się, więc prawdopodobnie były to dobre wieści, co oznaczało dobry humor ojca.
 - Witaj, ojcze. - powiedziała sympatycznie.
 - Witaj, dziecinko. - odparł, nie przestając czytać listu.
 - Dobra wiadomość? - zapytała, chcąc aby zwrócił na nią uwagę. Ojciec chyba to zrozumiał, bo odrazu odłożył list i spojrzał na córkę.
 - Naturalnie. Syn arla Howe'a znalazł sobie narzeczoną. Ze ślubem mają jeszcze poczekać, ale mimo wszystko to miła informacja. - Teryn zauważył, że dziewczyny to nie interesuje. - To, dziecinko, powiedz mi. Masz sprawę czy po prostu zatęskniłaś za starym ojcem?
 - Nie takim starym. - rzekła uśmiechnięta.
 - Czyli masz sprawę. - spochmurniał. - O co chodzi?
 - Właśnie a propos ślubu, kiedy urządzimy wesele Fergusa i Oreni? - Bryce zmarszyczył brwi.
 - Wyjaśnij. - Madie wiedziała, że już ją przejrzał, ale dalej siląc się na słodycz, kontynuowała.
 - Widzisz, za miesiąc wypadają moje urodziny, dużo szlachty i rodziny i tak ma przyjechać, więc dlaczego by nie zrobić obu uroczystości jednogo dnia? To ekonomiczne i wygodne. - Bryce pokiwał z dezaprobatą głową.
 - Dlaczego ty to załatwiasz, a nie on? Wiem, że cię poprosił.
 - Bo to moje urodziny i chciał, żebym nie miała pretensji, że zrobił coś nie tak? - ojciec przenikał ją wzrokiem.
 - Orenia jest w ciąży, co? - Madie otworzyła usta ze zdziwienia. Skąd wiedział? - Jeżeli tak, to nie ma innej opcji.
 - Jak się domyśliłeś? Znaczy... - teryn się głośno zaśmiał.
 - To nie było trudne, dziecinko. Zwłaszcza, że twój brat jest równie kiepskim kłamcą, co ty. Naucz się negocjować tak, aby druga strona nie wiedziała dokładnie, co chcesz zrobić, ale się zgodziła.
 - Kiedyś ci dorównam, ojcze. Zobaczysz. -  dodała. - Powiedz Fergusowi, że wiesz? Wtedy ja oberwę od niego. - ojciec spojrzał na nią z politowaniem.
 - No dobra. Teraz idź, przekazać mu wieści. - Madie objęła go w podziękowaniu i poszła poinformować brata zmianach w terminie ślubu.

Bohaterka Fereldenu rozdział 4

4 lata później
Oczyszczanie tak poszarpanej rany okazało się dla Fergusa większym wyzwaniem niż myślał. Dłoń siostry była cała poszarpana, z masy drobnych rozcięć płynęła krew, miejscami odchodziły płaty skóry. Dziewczyna syczała z bólu za każdym razem, gdy starszy brat obmywał jeszcze ubłoconą ranę wodą.
 - Jesteś ofiarą. - powiedział jej, gdy chciała wyszarpać swoją rękę. Bo była ofiarą. Nigdy, wchodząc na budynek czy drzewo nic sobie nie zrobiła, a dzisiaj? Potknęła się na schodach i upadła w wielką kałużę błota, przy czym próbując zamortyzować upadek, wylądowała na lewej dłoni, co doprowadziło do obecnej sytuacji. Fergus był przy tym i wiedział równie dobrze jak Madie, że matka bardzo się zdenerwuje, jeżeli się dowie o nieporadności córki. A dowiedziałaby się na pewno, gdyby dziewczyna poszła do medyka z zamku. Więc Fergus postanowił wyświadczyć jej przysługę. Po odpowiednio długiej chwili śmiechu, kiedy ujrzał leżącą w błocie siostrę, udał się z nią po bandaż i wiadro z wodą, żeby jej pomóc.
Madie niespecjalnie przejmowała się raną czy bólem, ale sączącą się krew i rozszarpaną skórę łatwo było zauważyć, a wykrycie było ostatnim, czego młoda Couslandka chciała. Żadko się przejmowała obrażeniami. Parę lat temu nawet nie zauważyła, że złamała piszczel. Po kilku tygodniach, gdy zaczęła mieć problem z chodzeniam, poszła do medyka, a ten stwierdził, że kość się źle zrosła. Pamiętał krzyk siostry, podczas łamania jej na nowo kości. Nieprzyjemne wspomnienie. Teraz nauczyła się zwracać uwagę na to, czy wszystko jest w porządku, a najdrobniejszy uszczerbek analizowała i uczyła się sama coś z nim robić. Gorzej, gdy nie potrafiła. Wtedy już chowała dumę i szukała pomocy. Dziś pewnie dałaby sobie radę sama, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, pomoc Fergusa była znacząca nie dlatego, że jej potrzebowała, tylko chciała spędzić trochę czasu z przygotowującym się do ślubu bratem, którego ostatnio, prawie w ogóle nie widywała.
 - Ja jestem ofiarą? Ja? To ty się żenisz, ofiaro. - burknęła niezadowolona. Młody mężczyzna wyjął bandaż i zaczął oplatać nim dłoń siostry. Pokręcił w odpowiedzi głową, wiedząc, o co miała pretensje.
 - Przepraszam, że ostatnio się nie widujemy. - Madie na te słowa złagodniała. Jej spojrzenie było bardziej smutne niż chłodne. Nie zdziwił się. Było mu naprawdę przykro, że nie spotyka się z nią tak często, jak w przeszłości.
 - Taa... W końcu tak to będzie wyglądać. Ty już się żenisz, a mnie, zaraza, znajdą męża w przeciągu najbliższych lat. - stwierdziła. Pierwszy raz mówiła o zamęściu w tak spokojny sposób, może pogodziła się z tym, że taki już jej los.
 - Wiesz... Nie będą cię przyciskać, do... Ja wiem, może jeszcze z sześć-siedem lat. Potem może być problem, ale do tego czasu jest szansa, że faktycznie sobie kogoś znajdziesz. - pocieszał ją. Niestety prawda była taka, że go nie przyciskali tylko dlatego, że poznał Orenię mając siedemnaście lat, czyli prawie tyle, ile Madie w tej chwili. Nie zostało jej wiele czasu.
 - Nie znoszę tych szlachciców. "Och, jestem taki cudowny, mam zamki, poddanych i zero charakteru. Podziwiaj mnie.". Błagam. Miałeś szczęście z tą Orenią, chociaż ja za nią nie przepadam. Obstawiam, że jest dobra w łóżku. - Fergus się wzdrygnął. Madeline nigdy nie miała zachamowań względem tego, co mówiła, zwłaszcza do niego, jednak poczuł się speszony.
 - Jesteś okropna.
 - Dziękuję. - rzekła, wyszczerzając zęby w uśmiechu.
 - Jeżeli nie lubisz szlachciców, możesz pomyśleć o rycerzu. Od biedy mogłabyś za takiego wyjść. - doradził. Fakt, że Madie bardzo podziwiała rycerzy. Jej najlepszy przyjaciel od niedawna nim był. Każdy wydawał jej się kimś wyjątkowym.
 - W sumie... - zastanowiła się. Wstała od brata, podziękowała za obandażowanie dłoni oraz za rozmowę, objęła go na odchodne i poszła. Fergus to wiedział - była dziwna. Ale co miał poradzić? Dziś kończyła szesnaście lat, a nastolatki takie były.

  - Madeline Cousland! - usłyszała za plecami. Gdy się odwróciła, zobaczyła twarz Gilmore'a. Sir Gilmora. Został pasowany na rycerza całkiem niedawno i od tamtej pory nie mieli okazji do rozmowy. Madie tylko przy tym była, pogratulowała mu i... na tym się skończyło. Ich obowiązki dawały im coraz mniej wolnego czasu. Poza tym nadchodziły szesnaste urodziny młodej Couslandki, a to oznaczało masę przygotowań. Głupich, cholernych przygotowań, gdzie matka ciągle zabraniała jej ćwiczyć walkę mieczem i znów robiła to potajemnie. Już nie była to niewinna zabawa tylko poważna sprawa. Ojca cieszyło, że Madie chce być jak Fergus, jednak matka nie chciała tracić kolejnego dziecka na rzecz wojen. Z jednej strony między Fereldenem i Orlais panował pokój, z drugie, napięcia istniały, co przerażało Eleonorę. Perspektywa wojny cały czas była, więc jeden sygnał oznaczałby odejście Fegusa. Bez potomka. Madeline odgoniła myśli i uśmiechnęła się do przyjaciela.
 - Sir Gilmorze, czy to możliwe byś wreszcie znalazł czas dla prostych dziewek? Niesamowite. - zażartowała z niego. Gilmore się zaśmiał, był jedną z niewielu osób, które lubiły jej wredny i sarkastyczny humor.
 - Służę twojemu ojcu, pani. Mam bardzo niewiele czasu na kobiety. - rzekł ze śmiertelną powagą, na co Madie nie wytrzymała i wybuchła śmiechem. Gilmore wydał się być pocieszony jej zachowaniem i wziął ją w ramiona. - Tęskniłem. - powiedział cicho, jednak młoda Couslandka szybko wyplątała się z jego objęć, nieco zdenerwowana.
 - Nie tutaj. - szepnęła. Widząc jego niezadowoloną minę, skinęła głową na bibliotekę i tam właśnie ruszyła. Jej przyjaciel, nie zadając pytań, również się tam udał.
W bibliotece rzadko ktokolwiek bywał. Ktokolwiek szkodliwy. Aldus - nauczyciel - jeżeli akurat nie miał lekcji, był zawsze tak zaczytany, że nie zwracał uwagi na to co się dzieje. Prawdopodobnie, gdyby oblężono zamek, on by tego nie zauważył, aż do chwili, gdy go dorwą. Czyli trochę późno. Madie wiedziała, kiedy ma lekcje, a wtedy, właśnie ich nie miał. Cicho otworzyła drzwi do pomieszczenia i niczym cień, przemknęła do najgłębszego kąta biblioteki, gdzie zwykli się spotykać z Gilmore'em. Rycerz dołączył do niej, nieco zagubiony, jak zawsze zresztą, gdy miał świadomość robienia czegoś zakazanego. Jednak czy to było zakazane? Fergus mówił, że mogłaby wyjść za rycerza, ale jednak, gdyby ktoś się o nich dowiedział, mogłoby pojawić się bardzo dużo pytań. Lub matka zaczęłaby naciskać, a tego nie chciała tym bardziej. Poza tym nie to co łączyło ją i Gilmore'a było raczej zabawą niż czymś poważnym. Nigdy nie wiedziała, co myśleć o swoim i jego uczuciu. Wewnętrzną rozterkę przerwał pocałunek rycerza. Najpierw delikatny, nieśmiały, lecz po chwili namiętny i pewny. Nietrudno było zauważyć, że tęsknił. Madie z przyjemnością go odwzajemniła. Nie widzieli się tyle czasu - też tęskniła. Po dłuższej chwili, kiedy odsunął się od jej ust, spojrzał jej głęboko w oczy i westchnął.
 - Dwa miesiące. - powiedziała. Dokładnie tyle czasu nie mieli momentu dla siebie, jeżeli się widzieli, to było to zbyt oficjalne. Nie miała mu tego za złe, jednak chwile samotności czasem ją dobijały.
 - Przepraszam. - Gilmore czuł się winny. Chciał przy niej być, chciał spędzać z nią czas, a ona chciała spędzać czas z nim. Wróciła niepewność. Czy to zabawa, czy coś poważnego? Madie ujęła jego twarz w dłonie i złożyła na niej pocałunek. Uśmiechała się pokrzepiająco, jakby mówiąc: "Nie ma sprawy". Gilmore głęboko odetchnął. Nie miała pojęcia co powiedzieć, po prostu cieszyła się z jego obecności.

Bohaterka Fereldenu rozdział 3

Gilmore patrzył na nią, jakby była szalona. Może nie mógł uwierzyć w to, że jest córką teryna, a może był zwykłym idiotą. Nie, pomyślała Madie, nie wygląda na idiotę. Sir Gbur nie wziąłby idioty.
 - No jestem. Straszne. Zapewne nie chcesz już ze mną gadać. Pewnie się boisz, że jak mi podpadniesz, to mój ojciec cię zje czy coś - Gilmore dalej stał ogłupiony. - Spokojnie! Jesteś dla niego zbyt kościsty - zażartowała, dla rozładowania atmosfery. Giermek się otrząsnął.
 - Nie. Przepraszam. - Był zakłopotany. - Po prostu... No zdziwiło mnie to. Ty, córką arla? Trochę dziwne.
 - Bo nie zachowuję się jak dama? - oburzyła się - Znam się na wojaczce tak jak na manierach, czyli dużo lepiej od ciebie! - prychnęła, co rozbawiło chłopaka.
 - To rodzaj wyzwania? - spojrzał hardo na Couslandkę - Przyjmuję. - Przez dość długą chwilę patrzyli sobie w oczy, potem Madie odwróciła się i poszła w stronę drzwi na korytarz. Gilmore ruszył za nią. Dziewczynka znała świetnie miejsce do pokazu swoich umiejętności. Takie, w którym nikt by im nie przeszkadzał.
Nie odzywając się do siebie, dotarli do sali treningowej dla żołnierzy. Gwardzista, stojący przy wejściu nie wyglądał na zadowolonego z wizyty dziewczynki i jej towarzysza. Madie to zauważyła.
 - Spokojnie, nie zamierzam robić ci problemów, że wpuszczasz nas do sali w czasie przyjęcia. - Gwardzista odetchnął. - Daj nam dwa sztylety do treningu i... - urwała. Spojrzała na Gilmora. - Właściwie, to czym ty walczysz?
 - Mieczem i tarczą - rzekł dumnie.
 - Jakże nieoryginalnie - skomentowała, co najwyraźniej uraziło chłopaka. - Zatem jeszcze miecz treningowy i tarczę - gwardzista skinął niepewnie głową, po czym zniknął za drzwiami. Chwilę później wrócił z pożądanym ekwipunkiem.
 - Ale cicho-sza. Jak kto zapyta, czemu nie ma tego w sali, wszystkiego się wyprę i sama będziesz się tłumaczyć. Moja Pani - dodał.
 - W porządku. Spokojnie - zapewniła Madeline. - Oddamy jak skończymy, czyli przed końcem przyjęcia. Do tego czasu nikt się raczej nie przyczepi - gwardzista skinął głową na znak zrozumienia. Dziewczyna wzięła rzeczy i poszła w górę zamku. Tam, za zamkniętymi drzwiami, ukazały się schody.
Dwójka wspięła się po nich na szczyt. Stali na blance. Widok był niezwykły. Zawsze napawał Madie dumą, że urodziła się w Wysokożu, że te ziemie należą do jej rodu. Rzuciła broń do stóp Gilmore'a. Zostawiła sobie sztylety. Chłopak je podniósł, gdy ona zdejmowała buty. Walka w sukience może być problematyczna, pomyślała dziewczynka, jednak szybko odrzuciła tę myśl, bo giermek naprzeciw niej, był gotowy do walki.
 - Wiesz, moja Pani, nigdy nie walczyłem z córką arla, który dawał mi dach nad głową. Nie chcę, żeby mnie nie lubił od początku znajomości - zakpił wyzywająco.
 - Och, doprawdy, drogi Gimorze, jeżeli myślisz, że ktoś będzie się dziś skarżył arlowi, to ty, że jego jedyna córka tak cię zmiażdżyła - skontrowała. Gilmore uśmiechał się szeroko przez cały czas. Zakręcił mieczem w powietrzu i ustawił się w pozycji "do ataku". Madie, widziąc to, zeszła do parteru, trzymając oba sztylety tak, jak ją od zawsze uczono - delikatnie, acz pewnie. Giermek patrzył nieco zdziwiony na sposób, w jaki trzymała broń. W prawej dłoni, nóż był wycelowany w przeciwnika, tak jak Stwórca przykazał, jednak broń w lewej, była trzymana ostrzem prawie równolegle do przedramienia. Był to rzadko spotykany sposób walki - dlatego był dobry. Mało kto wiedział, jak się przed nim skutecznie bronić. Potrzebny był instynkt. Miała nadzieję, że Gilmore posiada ten instynkt.
Zachęciła go do ataku ruchem głowy.
Młodzieniec ruszył na nią, tarczę miał przed sobą, miecz trzymał wysoko. Pierwszy cios - niecelny. Madie była zwinna i szybko uciekła przed drewnianym ostrzem. Tak jak przed kilkoma kolejnymi ciosami. Gilmora zaczynało to denerwować.
 - Co to? Pani Cousland, wielka wojownicza, ciągle ucieka przed przeciwnikiem? Walcz lub wracaj na przyjęcie! - szydził. Dziewczynka, choć nie dawała się sprowokować, kolejny cios zgrabnie odparowała w stronę chłopaka i sama jeden wyprowadziła. Drewniany sztylet jednak zderzył się z tarczą. Gilmore odepchnął ją, po czym znów zaatakował. Tarczę miał z boku. Madie zobaczyła okazję - mało honorową, ale pozwalającą jej pokonać przeciwnika. Młodzieniec spychał ją do defensywy, tak długo, aż przyparł ją do ściany. Wycelował broń w gardło dziewczyny, myśląc, że ją bez problemu pokona. Couslandka zablokowała cios, tuż przed momentem krytycznym. Giermek był jednak silniejszy.
 - Chyba cię pokonałem, moja Pani - uśmiechnął się szyderczo. Madie jednak nic sobie z tego nie zrobiła. Patrzyła mu przez chwilę w oczy, po czym zerknęła w dół. Chłopak spojrzał tam, gdzie ona. Przy brzuchu miał drugie ostrze dziewczyny. Gdyby to była prawdzwa walka, jeden ruch wystarczył, by już by nie żył. Wyglądał na zdenerwowanego.
 - Jeden-zero - powiedziała wesoło dziewczynka, po czym napastnik się odsunął. Obróciła sztylety w dłoniach i sama zaatakowała. Cięła szybko i bezlitośnie. Gilmore ledwo nadążał, żeby się obronić, a co dopiero skontrować czy wyprowadzić atak samemu. Proste ataki jednak nie były dostatecznie skuteczne, jak dla dziewczynki. Chciała go powalić, pokazać, że jest lepszą wojowniczką. Cofnęła się, dając Gilmore'owi szansę na atak. Chłopak zamachnął się, chociaż miał przed sobą tarczę, to mała Couslandka widziała inną lukę w jego obronie. Madie gładko skontrowała - jej lewe ostrze przejechało po mieczu napastnika, zrobiła piruet i przyłożyła prawy sztylet do jego karku.
 - Dwa-zero - rzekła z triumfem. - Czyżbyś właśnie dostawał łomot od dziewczynki? - Gilmore miał na twarzy brzydki grymas. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. Dziewczynkę bardzo to bawiło. Była pewna swojej wygranej. Zbyt pewna.

Teraz to się policzymy, rzekł w myślach Gilmore.
Wiedział, jakie błędy robi i wiedział, jak Madeline chce je wykorzystać. Prawda - byłby już dwukrotnie martwy, czuł się jak idiota, zaczynał się męczyć, ale nie mógł się poddać. Musiał jej pokazać, że jest lepszy. Szybko natarł. Prawie nie zdążyła zareagować na tak nagły atak, jednak w porę odskoczyła. To był jej atut - była szybka i zwinna, ale gorzej okazało się z siłą. Giermek był dużo silniejszy, co nie zdziwiłoby nikogo, jednak w walce, trzeba wykorzystywać wszystkie możliwości. Uderzył ją tarczą, tak mocno, że się zachwiała. Przez moment była oszołomiona, co chłopak wykorzystał i przystawił jej miecz do brzucha.
 - Dwa-jeden - powiedział i się odsunął. Tym razem Madie zaczęła. Poruszała się nieco szybciej niż wcześniej, jednak ciosy były mniej dokładne, łatwiej było je odbijać. Jeden sparował, tak, że uniósł obie jej dłonie w górę, a swój miecz przystawił do jej gardła.
 - Dwa-dwa. - cieszył się. Madeline wyglądała na zdenerwowaną. - Uważaj, złość piękności szkodzi - zakpił.
 - Nie prowokuj mnie - ostrzegła go. - Ostatnia walka. Kto wygra, jest lepszym wojownikiem, proste. - Gilmore kiwnął głową. Skup się, pomyślał. Ona może mieć asa w rękawie.
Stali naprzeciw siebie, mieli niewzruszone twarze, nie zdradzali emocji. Patrzyli na siebie, próbując przewidzieć kolejny ruch przeciwnika. Nagle drewniany nóż poleciał w stronę głowy Gilmore'a. Ledwo udało mu się zasłonić tarczą, jednak wtedy na moment stracił Couslandkę z oczu. Opuścił gardę i na oślep zamachnął się mieczem. Dziewczyna zrobiła przewrót, złapała swój sztylet i próbowała zaatakować z flanki. Giermek na szczęście to zauważył i uniknął kończącego ciosu. Próbował ciąć ją w brzuch, jednak zgrabnie odskoczyła. Przez chwilę łapali oddech, potem Madeline szybko zaatakowała. Gilmore sądził, że ten atak będzie wyglądał tak jak poprzedni - szybki i niecelny - ale się myslił. Ostrza wręcz tańczyły w jej dłoniach, spychały go do defensywy. O ironio, żeby dwa nożyki złamały mężczyznę z tarczą i mieczem? Jakimś sposobem, Madie wytrąciła giermkowi miecz kopniakiem. Została mu tylko tarcza. A no co mi teraz tarcza? pomyślał, po czym odrzucił ją. Stał nieuzbrojony, na co Couslandka nie zwracała uwagi. Powoli się do niego zbliżała, sztylety miała gotowe do ataku. Zamachnęła się do ciosu i... Gilmore po prostu złapał ją za nadgarstki.
 - Hej! Puszczaj! - warknęła, gdy jeden z noży upadł, a drugi był skierowany w jej gardło.
 - Widzisz, moja Pani. Tak to jest, gdy małe dziewczynki próbują walczyć z większy... - urwał, gdy Madeline kopnęła go w krocze. Natychmiast ją puścił i upadł na ziemię. Dziewczynka patrzyła z dezaprobatą na giermka.
 - Och przestań! Co my robimy?! Nie tutaj! - cios nie nadszedł, bo Couslandka zaczęła nasłuchiwać.
 - Słyszałeś? - zapytała.
 - Proszę cię! - ktoś się lubieżnie śmiał.
 - Może jacyś szlachcice poszli... No wiesz. - jęknął w końcu, gdy ból stał się "znośny". - Romanse.
 - Fergusie! - krzyknęła jakaś kobieta z obcym akcentem. Madeline wyglądała na oburzoną.
 - Ten gnojek uwodzi sobie jakąś Antivankę! - warknęła, rzucając na ziemie jedyny sztylet. Przynajmniej zapomniała o walce, pomyślał Gilmore. Powoli wstał, gdy dziewczynka szukała źródła głosów. - Balkon. Łatwo się tam dostać - powiedziała, po czym skoczyła z blanki, miękko lądując na wystającym poniżej z muru daszku. - Idziesz czy zostajesz? - zapytała półgłosem. Giermek również zeskoczył.

 - Och Fergusie, nie powinniśmy tak tutaj... - szeptała czarnowłosa Antivanka, jednak Fergus nic sobie nie robił z jej słów. Namiętnie ją całował, sądził, że nikt ich nie widzi, że nikt się nie dowie.
 - Czy ja wiem, bracie? Matka od zawsze mówiła, żebyś nie lekceważył słów kobiety - rzekła spokojnie Madeline, stojąc na daszku obok balkonu. Jej brat, jak oparzony, oderwał się od swojej ukochanej. Spojrzał w błękitne oczy siostry, które płonęły gniewem.
 - Ehem. Madie. To... To nie jest to co myślisz - próbował się tłumaczyć.
 - Bardziej oryginalnie się nie dało - zakpiła młodsza z obecnych kobiet. - Czyli to nie jest twoja zagraniczna kochanka, z którą obściskujesz się na balkonie? - udawała niewzruszoną.
 - No dobra, to to co myślisz. Z tym, że między mną, a Orenią jest coś niezwykłego. Kocham ją - wyznał.
 - Ha! A ile ją już znasz? Wyznawanie miłości na pierwszym spotkaniu jest trochę przereklamowane, nie sądzisz?
 - Rok - powiedział nieśmiało. Madeline otworzyła ze zdziwnienia usta. - Matka nie kazała ci o tym mówić. To miało być planowane małżeństwo. Kto by pomyślał, że naprawdę się w sobie zakochamy - mówiąc to, złapał Orenię za rękę i się do niej uśmiechnął. - Wkrótce nasz ślub.
 - A ja kiedy się miałam dowiedzieć? W momencie, gdy zapytam "Czemu znów ubieram sukienkę? Och, to na ślub twojego brata." Dzięki, bracie, doceniam - rzekła i przeskoczyła z daszku na balkon. Spojrzała mu w oczy i weszła do zamku. Fergus najpewniej czuł się jak idiota, jednak szybko otrzeźwiał i zwrócił uwagę na Gilmore'a.
 - Ty jesteś tym giermkiem sir Gbura? - to musi być popularne przezwisko, stwierdził Gilmore, ale zachował to dla siebie, kiwnął tylko głową. - Dobrze, a czemu byłeś z nią? - ile ta dziewczyna miała tajemnic? Może dzieliła się z bratem wszystkim, a może go odtrącała. Jednak musiał wybrać jakąś opcję.
 - Testowała moje umiejętności szermiercze - Fergus prychnął ze śmiechu.
 - Przegrałeś, nie? - giermek czuł się głupio, że brat Madie od razu to sugerował, ale miał rację. Przegrał z trzy lata młodszą dziewczyną. - Zdolna jest, nie przejmuj się. Wybacz jednak, że nie chcę pogawędzić dłużej, ale muszę porozmawiać z moją młodszą siostrą na pewne tematy. Byłbyś tak dobry i odprowadził Orenię na przyjęcie?
 - Ale... - Orenia chciała oponować, jednak Fergus gestem zakończył rozmowę i wyszedł. Kiedyś będzie w niego dobry władca, pomyślał Gilmore, jednak i to zachował dla siebie. Przeskoczył na balkon, skłonił się Oreni i odprowadził ją.

Madeline spojrzała w lustro. Sukienka była brudna i w kilku miejscach podarta, włosy miała potargane, makijaż rozmazany, no i gdzieś zgubiła buty. I broń do treningu. Już po niej. Ale nie to ją tak męczyło. Dlaczego Fergus jej nie powiedział? Przecież to jej rodzony brat. Przeszli razem wszystko. Jak on mógł jej to zrobić, zataić, że matka zaaranżowała mu małżeństwo, a on i tak zakochał się w swej przyszłej żonie. Jeszcze jedno nie dawało jej spokoju. Skoro Fergusowi ustalili żonę, to z nią będzie podobnie. Zostanie żoną kogoś wpływowego, a znając jej szczęście, nie będzie to tak, jak między jej bratem i tą całą Orenią.
Rozległo się pukanie do drzwi.
 - Proszę- rzekła. Zza drzwi wyłonił się Fergus. Wyglądał jak pies, na którego ktoś nakrzyczał, bo zrobił coś źle.
 - Wyglądasz strasznie. Może ci jakoś pomóc? - zaproponował. Madie westchnęła.
 - Znajdź jakąś sukienkę i buty, w miarę podobne do tego, co mam. Może matka nie zauważy - starszy brat posłusznie podszedł do szafy i zaczął szukać zestawu, gdy Madeline zaczęła rozczesywać włosy.
 - Przeprasza. - zaczął. - Nie powinieniem był tego ukrywać. Jesteś dla mnie ważna, ale trochę się bałem jak zareagujesz. A im bardziej to odkładałem, tym bardziej bałem się twojej reakcji. - mówił szczerze, szczerze żałował. - Kocham cię siostrzyczko, głupio się teraz czuję. - wstał od szafy i podał jej sukienkę, gdy ona przywróciła włosy do akceptowalnego przez społeczeństwo stanu.
 - Zrobiło mi się przykro i tyle. Bo od kiedy słuchasz zakazów matki? Ale w porządku. Bardziej mnie martwi, że to aranżowane małżeństwo. Bo ja pewnie też tak będę mie. - Fergus chwilę rozważał te słowa, potem wstał i przyniósł czarne czółenka.
 - Wiesz, masz jeszcze dużo czasu, a na dworze jest dużo dobrych ludzi. Jeżeli zakochasz się w jakimś szlachcicu to matka i ojciec spojrzą na to przychylnie, ja zbyt długo zwlekałem, ale ty nie zrobisz tego błędu, przynajmniej mam taką nadzieję. - Madie przetrawiła co powiedział i zrozumiała. Ktoś szlachetnie urodzony, ale to i tak jakiś wybór. Ubrała sukienkę i buty, po czym gotowa, podeszła do drzwi.
 - To co? Ty wracasz do swojej ukochanej, a ja idę szukać męża? - powiedziała zadziornie, wtedy jej brat się zaśmiał i udał z nią do sali. Przyjęcie było udane. Negocjacje zakończyły się powodzeniem. A Gilmore bardzo się ucieszył, że rodzeństwo się pogodziło i Madie wróciła. Rozmawiali we dwoje całą noc.

Bohaterka Fereldenu rozdział 2

5 lat później
Zamek przytłaczał swoim ogromem. Poprzedni nawet w połowie go nie przypominał. Tamten miał raczej funkcję reprezentacyjną, ten obronną. Wysokie, potężne mury sprawiały wrażenie niezniszczalnych, brama odstraszała podróżnych, masa wartowników na blankach tym bardziej. Zamek należał do tych, których praktycznie nie da się zdobyć. Ta konstrukcja nigdy nie upadnie, pomyślał Gilmore.
Na zamku teryna Wysokoża można było się zgubić. Jednak mimo groźnie wyglądających wartowników, każdy napotkany w środku człowiek czy elf, był uprzejmy i pomocny. Chętnie wskazywali młodemu giermkowi drogę, co było niezwykle odmienne od tego, gdy żył w Amarancie. Cieszył się na myśl o służeniu u sir Juana. Słyszał o nim wiele historii, które zapierały dech w piersi - sam chciał kiedyś być takim rycerzem. Człowiek, u którego służył wcześniej zginął w sposób wyjątkowo nieprzyjemny. Upił się w karczmie w Denerim, po czym wdał w bójkę z kilkoma chłystkami. Został źle zapamiętany. Gilmore również czuł wstyd, ale arl Howe, w zamian za długą i wierną pracę chłopaka, postanowił wysłać go pod skrzydła kogoś mniej nieobliczalnego, sira Juana, który stacjonował w Wysokożu - arlacie dobrego przyjaciela Howe'a, Bryce'a Couslanda. Cieszył się na wyjazd.
Teraz zaczęły jednak targać nim wątpliwości. Popatrzył na to, jak ćwiczą tutejsi gwardziści, na to jak ciężkie i zdyscyplinowane były ich treningi. A byli to tylko gwardziści. Jak musiało to wyglądać u żołnierzy? Albo rycerzy? Gilmore przełknął głośno ślinę, na samą myśl o tym jakie trudne będą dla niego najbliższe lata. Pocieszało go przynajmniej to, że pewnego dnia będzie fantastycznym rycerzem, honorowym i chwalonym przez wszystkich. Zwyczajnie nie mógł się doczekać.
Ale przedtem czekało go spotkanie z arlem Wysokoża. Chłopak właśnie zmierzał do Sali Głównej, gdzie miał poznać znamienitego Bryce'a Couslanda i sir Juana. Czuł pot na czole. Cały drżał. Nie czuł się pewnie. Gdy go zobaczą, całkiem zmieni się życie Gilmore'a. A może uciec? zapytał sam siebie w duchu. Wtedy coś wyrwało go z zamyślenia. Był to wielki, zaśliniony ogar mabari, który przygniatał go swoim cielskiem. Polizał go po twarzy, na co giermek się obruszył.
 - Davon, ty durniu! - krzyknęła jakaś dziewczyna do psa, po czym zdjęła go z chłopaka. Spojrzała psu w oczy. - Ile razy ci mówiłam! Nie każdy lubi się bawić, a zwłaszcza, gdy cię nie zna! Spróbuj najpierw kogoś poznać, a nie od razu go liżesz - wtedy pies wesoło szczeknął i polizał dziewczynę po twarzy. - Heeeej! - wytarła się - Nie na pierwszej randce - powiedziała, po czym pacnęła zwierzaka w ucho i puściła oczko. Wstała od psa i pomogła giermkowi wstać.
Była od niego pare lat młodsza, ubrana była w brzydką szarą sukienkę do kolan i brązowe kozaki. Na twarzy była bardzo brudna i zaczerwieniona, jak po ciężkim wysiłku. Mimo niechlujnego wyglądu, wydała mu się atrakcyjna. Gęste blond włosy miała związane na plecach w warkocza, niespotykanie niebieskie oczy okolone długimi rzęsami a usta naturalnie mocno różowe. Rysy twarzy choć nieco dziecięce, sprawiały, że dziewczyna wydawała się bardzo wyniosła. Stała naprzeciw niego wyprostowana i patrzyła mu głęboko w oczy.
 - Nie widziałam cię wcześniej. Kim jesteś? - zapytała niby od niechcenia.
 - Przyjechałem tu, by być giermkiem sir Juana. To podobnież wspaniały rycerz - odpowiedział z szacunkiem. Chociaż dziewczyna nie wyglądała na wysoko postawioną, to mogła dużo gadać, a on nie chciał podpaść pierwszego dnia. Sama mogła być giermkiem - dziewczęta, które się tym zajmowały wyglądały podobnie. Poza tym ten mabari był najpewniej jej, a w Fereldenie takiego kompana nie dostaje się bez powodu.
 - Aha - odchrząknęła. - To dupek. Ostatnio wkurzył się na Devona, że lata po zamku bez opieki - Gilmore spojrzał na nią zdziwiony. To brak szacunku z jej strony do tego rycerza jak i właściciela zamku. Kim ona była?
 - Mieszkasz tu? - zagadnął, żeby nie ciągnąć tematu.
 - No.
 - Zechcesz mi pokazać, gdzie jest Wielka Sala? - poprosił. Dziewczyna się skrzywiła, spojrzała na swojego psa. Gdy zwierzak wesoło zaszczekał, wywróciła oczami i pokiwała głową.
 - Po pierwsze, idziesz w złym kierunku. Wielka Sala jest zupełnie gdzie indziej. Po drugiej stronie zamku, jeśli mam być szczera.
 - Aha. Dopiero przyjechałem, gubię się - ruszył za nią przez długi, prosty korytarz.
 - To mały zamek.
 - Większy niż mój ostatni.
 - Gdzie?
 - Amarant. - na dźwięk tych słów, dziewczyna się wzdrygnęła.
 - Howe to dupek - wyjaśniła, po czym skręciła w prawo.
 - Dla ciebie każdy jest dupkiem? - zagaił. Przewodniczka zaśmiała się pod nosem.
 - Tylko niektórzy - uściśliła. Skręciła ponownie, po czym zmieniła temat. - Ile masz lat?
 - Szesnaście. A ty?
 - Mniej.
 - Czyli?
 - Damy się nie pyta o wiek - prychnęła.
 - Jaka tam z ciebie dama - skomentował ironicznie.
 - Zdziwiłbyś się - ucięła, po czym ponownie zmieniła kierunek. - Dwanaście.
 - To nie takie trudne.
 - Aha.
 - Co?
 - Jak się nazywasz?
 - Gilmore. - W chwili, gdy to powiedział, dziewczyna stanęła przed wielkimi drzwiami dwuskrzydłowymi. Spojrzała na nie, a potem na Gilmore'a. Wyglądała, jakby mu współczuła.
 - To tu - oznajmiła.
 - A ty jak się nazywasz?
 - Madie. Powodzenia na służbie u sir Gbura, przyda ci się - po czym odeszła, a za nią wiernie kroczył pies. Ani ludzie, ani elfy nie zwracały na nią szczególnej uwagi. Była jak dziwna, ale bezpieczna mieszkanka zamku, do której każdy się przyzwyczaił. "Madie" powtórzył.
Spojrzał raz jeszcze na drzwi. Za nimi czekała jego przyszłość. Otworzył je.



Przy kominku, stało dwóch, rosłych mężczyzn. Obaj zaczynający siwieć, jednak czuło się od nich, że nie czują się starzy. Stali prosto, ale luźno. Rozmawiali o czymś cicho. Jeden był w brązowo-czerwonym odzieniu, jaki nosi zwykle fereldeńska szlachta, miał proste włosy sięgające trochę za uszy, duże szaroniebieskie oczy i miękkie rysy. Gilmore obstawiał, że to Bryce Cousland. Człowiek obok miał zbroję z herbem Wysokoża, przy pasie wisiał długi miecz, twarz miał przeoraną licznymi bliznami i zmarszczkami. Długi nos wyglądał jak u kruka, natomiast oczy miał ciasne jak szparki. Sir Juan? Obaj budzili zaufanie. Arl zauważył, że chłopak wszedł do sali. Uśmiechnął się pokrzepiająco i zaprosił go skinieniem ręki.
 - Arl Howe mówił, że biorąc cię pod swoje skrzydła, na pewno nie pożałuję - powiedział na wstępie sir Juan. - Mało w tym kraju porządnych ludzi, a słyszałem, że ty taki jesteś - Gilmore przełknął głośno ślinę, po czym skinął głową.
 - Tak, mój panie. Znaczy staram się, jak mogę, wykonuję swoje obowiązki najlepiej jak umiem. To wszytko - obaj się zaśmiali.
 - Chłopcze, każdy tak mówi, gdy słyszy komplementy. To tak zwana skromność. Dobra cecha - rzekł uśmiechnięty sir Juan.
 - Brakuje jej moim dzieciom - skomentował arl. Rycerz obok, kiwnął głową. - W każdym razie, jestem bardzo rad, że będziesz teraz stacjonował tutaj. Z tego co wiem, długo giermkiem nie będziesz. Pare lat najwyżej.
 - Bardzo chciałbym być kiedyś takim rycerzem, jak sir Juan. To zaszczyt służyć właśnie...
 - Przestań słodzić, dzieciaku! To nie Amarant, tu da się żyć bez lizania dupy każdemu z osobna. Nie jestem Howe'em - zirytował się rycerz. Bryce Cousland popatrzył na niego z dezaprobatą.
 - Przyjacielu, wiem, że nie pałasz do tego rodu miłością, ale proszę, zachowaj te uwagi dla siebie. Przynajmniej na razie. On nie musi słyszeć o wszystkim - rzekł arl do rycerza surowo. Gilmore nie wiedział o co chodziło, ale pewnie miało to związek z czymś, o czym rozmawiali zanim przyszedł.
 - Spokojnie, umiem milczeć. Poza tym sam nie przepadam za Howe'ami - powiedział, na co sir Juan zrobił do stojącego obok szlachcica minę w stylu "Widzisz?". Cousland wyglądał na skonsternowanego.
 - Ile się dowiedziałeś zanim cię wyrzucili? - giermek poczuł, że jego policzki płoną. Nie sądził, że wiedzieli. Miał nadzieje, że nikt nie wiedział.
 - Niewiele. Tylko kilka wpadek na Orlezjańskim dworze. Gra nie jest czymś, co Rendonowi Howe'owi wychodzi.
 - Mało któremu Fereldeńczykowi - skomentował sir Juan. - Tyle to wiemy. Słyszałeś o jego dzieciach?
 - Nie.
 - Więc lepiej niech tak zostanie - dodał Cousland, wtedy Gilmore zrozumiał, że nie może pytać.



Trochę dziwnie się czuł po rozmowie o sprawach z Amarantu. Właściwie nie po rozmowie o tym, co smucił go fakt, że rycerz, któremu obecnie służył, wiedział o porażce chłopaka. Ale postanowił o tym nie myśleć. Dostał od arla zaproszenie na przyjęcie, organizowane przez jego żonę, lady Eleonorę. Wszystko miało mieć charakter czysto polityczny, jednak Bryce Cousland uznał, że to świetna okazja, by giermek poznał kilka osób, w tym jego dzieci. Sir Juan znalazł mu jakieś fikuśne ubranko, tylko po to, by chłopak nie wyróżniał się z tłumu. Czuł się w nim głupio, poza tym wpijało się w wielu miejscach. Ale musiał je nosić.
Słońce zachodziło, a szlachty przybywało. Wielka Sala nie zmieniła swojego wyglądu od czasu, gdy Gilmore widział ją pierwszy raz. Po prostu stoły były zastawione jedzeniem i napitkiem, masa ludzi ze sobą rozmawiała a gwardziści przyglądali się przyjęciu. Zwyczajna uczta, podłoże do rozmów. Norma w Amarancie, tylko tu wydawało się to przyjemniejsze. Ludzie byli dla siebie milsi. A może mu się wydawało?
 - To ty? - usłyszał za plecami. Odwrócił się i zobaczył istną piękność. Tym razem blond włosy miała rozpuszczone tak, aby spadały na ramiona, oczy podkreślone niebieskim cieniem do powiek a kości policzkowe wyeksponowane różem. Fioletowa sukienka była bardzo elegancka, miała długi rękaw i sięgała kostek. Na stopach miała czarne czółenka. W ogóle nie przypominała samej siebie. Nie przypominała dwunastolatki z dziwnym psem, która latała za nim po całym zamku, tylko dojrzałą panienkę, z masą obowiązków i zajęć.
 - Madie - powiedział niepewnie.
 - Gilmore - przywitała się, dygając. Z gracją i delikatnie. Jak prawdziwa dama. - Jesteś już giermkiem sir Gbura?
 - Można tak powiedzieć. Co tu robisz? - zapytał.
 - Ładnie wyglądam - odrzekła z szelmowskim uśmiechem. - Ojciec kazał mi tu przyjść. Razem z Fergusem mieliśmy pogadać z gośćmi na temat tych negocjacji, ale ten gnojek mnie zostawił, bo zobaczył jakąś ładną Orlezjankę. Stwierdziłam, że sama się tym nie będę zajmować.
 - A kim jest twój ojciec? - dziewczyna obejrzała się za siebie i wskazała ręką. Wzrok Gilmore'a powędrował za nią. Pokazywała Bryce'a Couslanda. Giermek się zrobił wielkie oczy. - Jesteś Couslandką?! - Madie kiwnęła głową. - Żartujesz.