piątek, 18 grudnia 2015

Moja chora pasja

Tu zbierają się posty na temat mojej pasji do Gwiezdnych Wojen.
Opowiadania, felietony,recenzje filmów, komiksów, gier itd.

Legendy Sithów (fanfiction)
Strach ma moje imię (fanfiction)
Przeznaczenie Sithów (fanfiction)

Star Wars Przebudzenie Mocy  - wrażenia z filmu (bez spoilerów)
Star Wars Łotr 1 - wrażenia z filmu (bez spoilerów)

Star Wars Przebudzenie Mocy - wrażenia z filmu (bez spoilerów)


W czwartek 17 grudnia wieczorem pojechałam do Wrocławia, by wspólnie z przyjacielem iść na premierę najnowszej części Star Wars - Przebudzenia Mocy (tak, dokładnie, ta fajna, nocna premiera). Doznałam uroków Wrocławia w postaci ścisku w tramwajach i autobusach, dużych odległości oraz naprawdę bardzo miłych ludzi. 

Jako, że szliśmy do Multikina do Arkad, mieliśmy do pokonania odległość dwa razy większą, niż do Heliosa w Magnolii. Mój ziomek odebrał gratisowe plakaty jeszcze przed premierą. Do północy mieliśmy dużo czasu i poszłiśmy do Magnolii, by tam wyciągnąć od ludzi z Heliosa inne plakaty. Z powodzeniem. Zjeby w tych samych bluzach ze Szturmowcem wydali się obsłudze kina fajni, a my zgarnęliśmy dwa zacne plakaty z Hanem Solo (ach, mój ukochany, 73 lata i wciąż najlepsza dupa w Galaktyce).

W naszym miejscu docelowym, tudzież w Arkadzkim Multikinie byliśmy dość wcześnie, więc przesiedzieliśmy godzinkę w kąciku chillout'owym na pomarańczowych kanapach. W części kinowej... Och, no.

Ta energia, ci ludzie. Wszyscy w ciuchach z motywem Star Wars, każdy podekscytowany, gadają o filmie, spekulują. To uwielbiam w fanach. Dzieciaki, młodzi, starzy - wszystkie grupy wiekowe, całe kino zajęte, bar kinowy okupowany tylko po to, by mieć kubeczek z figurką Kylo Rena albo droida BB-8. I kubełki na popcorn. Ja nie mam. Bieda.


Przejdźmy jednak do rzeczy.

Moje wrażenia? 
Disney dał radę, a J. J. Abrams nie został przechrzczony na Jar Jar Abramsa. 
Film wrzuca nas w środek akcji na samym początku i nie tyle przedstawia tło fabularne, co pokazuje charakter postaci (np. Finn ma wątpliwości co do tego, co robi jako szturmowiec, Kapitan Phasma pokazuje jaja). 
To, co widzieliśmy w trailerach nie powiedziało prawie nic o tym, o czym jest fabuła, więc wszystko przyjemnie odkrywałam z każdą minutą. Film świetnie się rozkręcał, z każdą chwilą było coraz lepiej.
Disney się nie pierdolił z delikatnością - wiadomo, Gwiezdne Wojny to bajka, nigdy nie była jakoś bardzo brutalna, ale są sceny mocne, które mój towarzysz komentował: "O chuju...". A ja się popłakałam w pewnej scenie, którą mi zaspoilerowano, ale i tak mnie dobiła. Być może do Was także dotarł ten okropny spoiler, może oglądaliście i wiecie o czym mówię. Niestety.
Nie przegięli z efektami, choć czasem widać komputerowość. Miecze? Ostrza wyglądają inaczej niż w poprzednich sześciu częściach, ale nie wiem, czy to źle czy dobrze. Nowa trylogia, nowy styl. A styl tej części był naprawdę dobry.
Jest muzyka Johna Williamsa, jest: "I have bad fellings about this" i "May the Force be with you", są wszyscy trzej starzy bohaterowie (tak, Luke się pojawia... Na 20 sekund), jest mrok, jest jasność, jest zapierający dech pojedynek na miecze świetlne, jest masa twistów fabularnych - wszystko, co sprawia, że Gwiezdne Wojny są piękne.

Stawiam ten film na pewno powyżej wszystkich prequeli i powyżej Nowej Nadzieji. Tak, dokładnie. Disney naprawdę odwalił kawał dobrej roboty, a nowa trylogia zapowiada się naprawdę dobrze. Już czekam na to, żeby zapowiedzieli tytuł ósmej części, pokazali mi trailer i kazali kupić bilety. I strój szturmowca, bo zamierzam zrobić zajebisty cosplay na ósemke. Po tak zajebistej siódmej części, jestem dobrej myśli.


poniedziałek, 7 grudnia 2015

Bohaterka Fereldenu - Rozdział 9

W pokoju było całkiem ciemno, słychać było tylko dwa, miarowe oddechy ludzi, leżących na łóżku. Nagle spokój został przerwany głośnym szczekaniem Davona. Gilmore gwałtownie się obudził.
- Madie – szepnął – obudź się. Twój pies...
Dziewczyna nie otwierając oczu, sięgnęła po leżący na ziemi but i rzuciła nim w psa.
- Zamknij się, jest noc – warknęła do zwierzęcia, które nie miało najmniejszego zamiaru się uciszać. Mabari zaczął szczekać głośniej, Gilmore coraz bardziej się niepokoił – Davon był inteligentny, słuchał Madie, coś musiało być na rzeczy.
Wtedy gigantyczne psisko skoczyło na łóżko i zawyło prosto do ucha właścicielki. Gniewnie się zerwała, chcąc jakoś ukarać Davona, który w tej chwili zamilkł i patrzył jej w oczy, jakby naprawdę chciał coś powiedzieć.
Gilmore wstrzymał oddech.
- Miecze... – powiedział cicho. – Na dole walczą.
Madeline się zerwała, poklepała psa po głowie, na znak przeprosin i wdzięczności. Oboje zaczęli się szybko ubierać.
Nagle do pokoju weszło kilkoro ludzi z obnażonymi mieczami. Davon wyczuwszy wroga, rzucił się do gardła pierwszego i brutalnie je rozszarpał. Madie rzuciła sztyletem w twarz drugiego, gdy trafiła, wróg upadł na ziemię, blokując wejście do pokoju. Gilmore miał na sobie większość zbroi, wziął tarczę i miecz, wtedy rzucił się na pozostałą trójkę. Żołnierze wroga byli dobrze wyszkoleni, posiadali dobry sprzęt.
Madeline poszła za Gilmore’em, wyjęła noże. Sparowała atak jednego z żołdaków, po czym przecięła mu skórę na twarzy. Mężczyzna zasłonił się tarczą i wtedy Couslandka zorientowała się z kim walczy. Na tarczy był symbol rodu – brązowy niedźwiedź na żółto – białej szachownicy.
Dziewczyna poczuła narastający gniew, wybiła przeciwnika z równowagi i przebiła mu pierś nożem. Dwóch pozostałych otaczało Gilmore’a, wojowniczka jednego od tyłu – jej broń przyszyła jego plecy. Na twarzy pozostałego żołnierza odmalowało się zaskoczenie, na moment stracił koncentrację, wtedy Gilmore wykorzystał okazję, uderzył wroga tarczą. Chciał go krótko przesłuchać.
Madeline podeszła do leżącego wroga, nadepnęła mu na nadgarstek, przeciwnik jęknął i wypuścił trzymany w nim miecz. Dziewczyna przyłożyła mu nóż do gardła.
- Dlaczego? – zapytała chłodno. Żołnierz nie odpowiadał. – Dlaczego nas zdradziliście?
Żołnierz splunął jej w twarz i zaśmiał się, jak szaleniec. Couslandka wytarła twarz.
- Chwała rodowi Howe – powiedział, po czym Madie poderżnęła mu gardło.
Madeline wstała i głośno westchnęła. Miała na twarzy milion emocji, chciała krzyczeć, płakać, walić rękami w ścianę, walczyć, poddać się – wszystko na raz. Jednak patrzyła tylko pustym wzrokiem w podłogę. Gilmore podszedł do niej i delikatnie objął całując w czoło.
- Dzięki Stwórcy! Ty żyjesz!
Oboje natychmiast odżyli. Eleonora Cousland biegła w okrwawionej zbroi, z łukiem na plecach i wyrazem ulgi na twarzy.
Madeline wyrwała się kochankowi i podbiegła do matki, rzucając jej się na szyję. Starsza kobieta ją uścisnęła i pogładziła uspokajająco po włosach, jakby mówiąc: „Wszystko będzie dobrze”.
Eleonora puściła ją, rozejrzała się dookoła i naliczyła pięć ciał wrogów. Popatrzyła na lekko speszonego sytuacją Gilmore’a – wpadli. Ale teraz nie było to istotne. Ważne, że oboje żyją, pomyślała pani Cousland.
- Widziałaś swojego ojca? Nie przyszedł do sypialni. – Madie pokręciła głową. – Musimy go znaleźć! Gilmore, ty idź na dół i pomóż przy obronie wrót.
Gilmore jej skinął i pobiegł na dół.
- Przydałoby się również sprawdzić co z Orenem i Orenią – powiedziała Madeline. Jej matka chwilę się zastanowiła i kazała córce ubrać zbroję.
Po chwili dziewczyna przyszła w pełni wyekwipowana i gotowa do walki. Z dołu słychać było coraz więcej odgłosów walki. Couslandki ruszyły do pokoju Fergusa, jednak pewna rzecz nie dawała Eleonorze spokoju.
- Jak długo to ukrywaliście?
Madeline się speszyła, z jednej strony było jej wstyd, z drugiej, cieszyła się, że matka przyjęła to tak spokojnie, a z trzeciej, była roztrzęsiona wydarzeniami. Westchnęła.
- Kilka lat. – Oczy Eleonory zrobiły się większe. – Nie chciałam słuchać o tym, że miłość do kogoś takiego nie przyniesie profitu Couslandom, że muszę znaleźć męża wśród możnych i tak dalej...
- Kochanie, ja i ojciec nigdy do niczego byśmy cię nie zmusili – mówiła Eleonora, otwierając drzwi do pokoju Fergusa. – Jeżeli go kochasz...
Ich oczom ukazał się okropny obraz, mały chłopiec z poderżniętym gardłem, a obok niego kobieta w sukni zabarwionej krwią. Kobiety cofnęły się z przerażenia. Eleonora wrzasnęła z rozpaczy, podbiegła do ciała Orena i utuliła go.
- Mój mały Oren! Jakim potworem trzeba być, żeby zrobić coś takiego?! – płakała pani Wysokoża.
Po policzkach Madie zaczęły płynąć łzy. Pierwszy raz w życiu czuła taki ból – jej bratanek, żona jej brata, leżeli tu, brutalnie zabici. Dziewczyna podeszła do Oreni i przyjrzała się ranie, od której zginęła. Brzuch miała rozcięty tak, że wnętrzności wypłynęły na zewnątrz. Było widać wystającą macicę, w której znajdowała się mała istota – drugie dziecko Fergusa i Oreni, nie chwalili się nim, ale nietrudno było zauważyć, że kobieta jest już w czwartym miesiącu ciąży.
- Zapłacą za to – szepnęła Madeline.
- Oni nawet nie biorą zakładników. Chcą nas po prostu wybić... – Eleonora puściła wnuka. – Biedny Fergus... Chodź, nie chcę na to patrzeć. – Spojrzała na córkę czerwonymi od płaczu oczami. – Trzeba znaleźć twojego ojca.
Wyszły z pomieszczenia, nie mogły się poddać. Madeline w poszukiwaniu ocalałych zaglądała do każdego pomieszczenia, jednak wszyscy byli martwi. Znalazła ciało pani Landry i Dairrena. Jej przyjaciel miał tyle planów, a teraz nie żył. Uczucie bezsilności ją dobijało. Nagle jej matka się zatrzymała.
- Słyszysz? Odgłosy walki są coraz głośniejsze. Ludzie Howe’a są wszędzie! – przeraziła się matka.
- Stawmy im czoła – odpowiedziała Madeline z determinacją w oczach. Jej matka tylko pokręciła głową.
- Nie żartuj. W ten sposób tylko dasz się zabić. Najważniejsze teraz jest, żeby jak najszybciej stąd uciec. Bez ciebie i Fergusa, ród Couslandów przestanie istnieć. Musimy dostać się do spiżarni, tam uciekniemy wyjściem dla służby... – urwała, żeby się namyśleć. - Frontowa brama... Tam na pewno jest twój ojciec.
Ruszyły bocznym korytarzem, tam trafiły na grupę żołnierzy arla Howe’a. Eleonora szybko naciągnęła strzałę i wypuściła ją w kierunku wroga, trafiając w szyję jednego. Madeline zaczęła biec na przeciwników z wyjętymi sztyletami, docierając do nich skutecznie skontrowała dwa ataki, zabijając napastników. Do walki dołączył służący Couslandów – miał marną tarczę i kiepski miecz, ale dawał sobie radę. Davon zaczął się szarpać z innymi psami – Eleonora mu pomogła, strzelając w bok wrogiego mabari.
Gdy walka dobiegła końca, wszyscy dotarli do Wielkiej Sali. Tam toczyło się piekło.  Pozostali strażnicy z Wysokoża ostatkami sił odpierali żołnierzy wroga, którzy się przedarli. Frontowa brama była zabarykadowana, ale nie była to imponująca konstrukcja. Lada chwila zostanie sforsowana i będzie po nas, pomyślała Madeline.
Kobiety rzuciły się do walki. Eleonora stanęła w dogodnym miejscu i strzelała – cały czas trafiając – do ludzi Howe’a, Madeline natomiast pomagała tam, gdzie strażnicy ledwo łapali oddech. Dzięki niewielkiej pomocy, walka dobiegła końcowi, ludzie mieli czas się przygotować, nim więcej najeźdźców wejdzie do zamku.

Gilmore zobaczył Madie, która opatrywała czyjąś rękę. Podszedł do niej i przyglądał się czynności. Eleonora rozmawiała z człowiekiem, który teraz zarządzał strażą, więc mieli chwilę czasu.
- Powinno być dobrze – powiedziała Madeline do strażnika, klepiąc go po ramieniu. Odwróciła się i ujrzała twarz ukochanego. Rycerz zauważył, że do jej oczu napłynęły łzy. Ujął jej twarz w dłonie i przyjrzał się, czy wszystko z dziewczyną w porządku.
- Obawiałem się najgorszego – szepnął.
Madie smutno się uśmiechnęła.
- Nie tak łatwo mnie zabić. – Gilmore objął ją mocno. – Musimy iść do wyjścia w spiżarni – dodała.
Gilmore spojrzał na ludzi, z którymi walczył, na ledwo trzymającą się w całości bramę, na swojego dowódcą, na leżące ciała wrogów i przyjaciół.
- Nie mogę – szepnął. – Jeżeli pójdę, nie powstrzymamy ich dostatecznie długo, byście mogli uciec.
Madeline zaczęła nerwowo kręcić głową. Na jej twarzy pojawił się grymas rozpaczy, wtedy podeszła jej matka. Lady Cousland, mimo zakrwawionej zbroi i kilku widocznych siniaków, dalej świetnie się prezentowała. Emanowała spokojem oraz zawziętością. Pogładziła córkę po głowie.
- Musimy iść. – Głos miała smutny, ale stanowczy. Gilmore wypuścił dziewczynę z objęć.
- Nie zostawię cię – powiedziała łamiącym się głosem. Spojrzała na matkę, niczym małe dziecko chcące na coś zgody. – Proszę, nie opuszczaj mnie.
Gilmore ostatni raz przyciągnął ją do siebie i pocałował.
- Kocham cię – szepnęła Madie. Nagle brama zadrżała. Pojawił się w niej wyłom od tarana.
- Madeline, musimy iść! – krzyknęła jej matka. Gilmore ją puścił, a Eleonora złapała ją za rękę i zaczęła ciągnąć na korytarz. Dziewczyna nie spuszczała wzroku z ukochanego, rycerz tylko wyszeptał: „A ja kocham ciebie”.

Couslandówny biegły do spiżarni, Davon był tuż za nimi. Po drodze zabiły kilku żołnierzy Howe’a. W Madeline zagotowała się krew, mordowała ich z taką nienawiścią i brutalnością, że Eleonora musiała ją odciągać od martwych przeciwników. Matkę przerażała ta nagła zmiana, ale nie mogła na nią nic poradzić. Po pewnym czasie ukazały im się drzwi do spiżarni. Eleonora je otworzyła. Przy kamiennej wnęce zobaczyła konającego męża.
- J-jesteście – wyjąkał.
- Bryce! – prawie krzyknęła, podbiegła do niego i przyjrzała się jego ranie. Nie wyglądało na to, że miał szansę z tego wyjść. – Krwawisz...
- Dlaczego Howe to robi? – zapytała Madeline.
- To nie ujdzie mu na sucho – warknął słabo Bryce. – Król...
- Musimy cię z tąd zabrać...
- Obawiam się... Że musiałybyście zostwić tu kawałki mojego ciała...
- Bryce! To nie czas na żart! – krzyknęła Eleonora, ale szybko ujrzała w oczach męża, że to nie był żart. Był bardzo ciężko ranny.
- T-trzeba znaleźć F-fergusa... Powiedzieć mu, co się s-stało – mówił Bryce Cousland.
- I dokonać zemsty – dodała jego córka. Teryn pokiwał głową.
- Tak... Zemsta. - Eleonora nie chciała tego słuchać, chciała uciec z rodziną jak najdalej mogła. Jej mąż zrozumiał, że kobieta go nie zostawi. – Kochana, zamek jest otoczony... N-nie dam rady...

Madeline nie miała ochoty tracić tego dnia kolejnej ukochanej osoby. Chciała zostać, chciała walczyć, mogła nawet umrzeć, jeżeli miałaby umrzeć wśród swoich. Ale nie było takij możliwości.
- Teryn ma racje, ludzie Howe’a nie odkryli jeszcze tego przejścia, ale otoczyli zamek. Trudno będzie się przedrzeć.
Młoda Couslandka nie zauważyła, kiedy Duncan wszedł do spiżarni. Miała nadzieję, że Strażnik jakoś im pomoże, uratuje ich.
- Chcieliśmy dotrzeć do was wcześniej... ale się nie udało – wyjaśnił ojciec. – D-duncan pomógł mi się tu dostać – przerwał i spojrzał błagalnie na Strażnika. – Proszę, zabierz moją żonę i córkę w bezpieczne miejsce.
- Tak zrobię, mój panie, ale potrzebuję czegoś w zamian. – Co on sobie wyobraża, pomyślała zdenerowowana Madie. Wyraz twarzy ojca, mówił, że zgodzi się na wszystko, więc Duncan kontynuował. – To, co się tutaj dzieje jest niczym w porównaniu do zła, które grasuje po świecie. Przybyłem w poszukiwaniu rekruta i odejdę z rekrutem. – Ojciec kiwnął głową.
- Mówisz o mnie? – zdziwiła się Madie. Duncan krzywo się uśmiechnął.
- Dotarłaś tu, pokonując po drodze dużą liczbę żołnierzy Howe’a. Intencje Stwórcy są jednoznaczne – przerwał, na wypadek, gdyby ktoś miał coś przeciwko. – Zabiorę terynę i twoją córkę do Ostagaru. Tam będą bezpieczne. – Ojciec patrzył na niego ze zrozumieniem, nie wyrażając dezaprobaty. Duncan zwrócił się do Madie – Oferuję ci miejsce w Szarej Straży. Walcz z nami.
Madeline zmierzyła go chłodno wzrokiem.
- Przyjmuję twoją ofertę.
- Bryce, jesteś pewien, że to dobry pomysł? – zapytała Eleonora.
- Nasza córka nie zginie w wyniku zdrady Howe’a. Przeżyje i zrobi coś dla świata.
Eleonora spojrzała smutno na córkę.
- Kochanie, idź z Duncanem. Razem będziecie mieć większe szanse na ucieczkę.
- Eleonoro... – jęknął Bryce.
- Cicho, Bryce. Zostanę tu i zabiję każdego, kto przejdzie przez te drzwi. Zyskam dla was więcej czasu.
- Kocham was. Bardzo. – Z oczu Madeline popłynęły łzy. Objęła rodziców po raz ostatni.
- Zatem żyj, przyłącz się do Szarej Straży i zrób to, co właściwe.
Nagle rozległ się łomot, brama została sforsowana. Duncan podał dziewczynie rękę i poszedł z nią do wyjścia. Madeline spojrzała na matkę i ojca, słabo się uśmiechnęła i odeszła.


Strażnicy byli gotowi. Wiedzieli, że to ich ostatnia walka, nie mogą jej przeżyć, ale mogą ją wygrać. Wystarczyło zyskać na tyle dużo czasu, by Couslandom udało się uciec. To będzie zwycięstwem. Nawet, gdy umrą, zostaną zapamiętani, przejdą do legendy, bardowie będą opiwać tą bitwę w pieśniach. Ale Couslandowie muszą uciec. Roy był młody, niedawno zaczął służbę na zamku, jego żona była teraz w ich małym domku i spała, tuląc ich małe dzieci – córkę Miriam i syna Treya.
Już ich nie zobaczy, czuł z tego powodu żal. Jego piękna żona owdowieje w tak młodym wieku, dzieci stracą ojca. Pewnie nie czułby takiego strachu, gdyby wiedział, że po jego śmierci Couslandowie zajmą się jego rodziną. Ale Howe był okrutny i nigdy by tego nie zrobił.
Roy spojrzał na swój nadgarstek, przewiązany kolorową bransoletką z koralików od Miriam. Miała mu przynosić szczęście. Rozległo się kolejne uderzenie w bramę. Do oczu strażnika zaczęły napływać łzy. Nie zobaczy ich ponownie.
Spojrzał na towarzyszy broni. Większość miała żony, dzieci, niektórzy nawet wnuki. Nikt się nie spodziewał, że dziś umrze. Roy przyjrzał się Gilmore’owi, rycerzowi, który chwilę temu pożegnał się z córką teryna. Też miał łzy w oczach.
Kolejne uderzenie w bramę. Roy zaczął cytować Pieśń Światła.

Światło poprowadzi go,
Ścieżkami tego świata,
Prosto do następnego.
Dla tego, kto zawierzy
Stwórcy, ogień będzie
Niczym woda.
Jak ćma leci do ognia,
Tak on,
Ujrzawszy ogień,
Poleci ku Światłu.
Nie zawaha się on przed Zasłoną
I nie zazna strachu przed śmiercią,
Gdyż Stwórca ochroni go
I da siłę jego mięśniom,
Będzie dlań podstawą i mieczem.

Brama została sforsowana.


czwartek, 5 listopada 2015

Legendy o Sithach

To post, gdzie znajdują się odnośniki do poszczególnych postaci. Opowiadania są całkowicie niekanoniczne, niektóre mogą mieć coś wspólnego z EU.

Są to pojedyncze opowieści o Sithach, nie będą rozwijane (tylko te krótkie opowiadanka).
Miłej lektury :D

Meetra Surik (Wygnana Jedi)

Ostrzegam, że ten tekst to całkowity nie-kanon (tak, wiem, że KotOR nie jest kanoniczny, ale opisane tu wydarzenia są jeszcze mniej kanoniczne, więc nie bijcie).

***

            Leżała na ziemi, tuż obok upadły miecze, którymi władała poprzez Moc kilka chwil temu. Martwa wyglądała na młodszą, mniej obrzydliwą. Być może nawet budziła politowanie u słabych. Ale nie u Meetry.
            Meetra Surik, Wygnana, wiedziała, że doszła na koniec drogi. Zabiła wszystkich pozostałych Mistrzów. Zabiła Krei... Trayę. Zabiła trójkę Sithów. Tak po prostu – zabiła ich. Na początku czuła się winna, jednak z czasem, gdy zaczynała czuć jak bardzo wszyscy nią gardzą, jak bardzo pragną jej ponownego upadku, jak niezadowoleni są, że znów posiadła połączenie z Mocą, przestała mieć wyrzuty sumienia.
            Vrook Lamar, Kavar, Zez – Kai Ell, Atris i Vash, której Meetra nie zdążyła dorwać w swoje ręce przed Sionem. Jego też zabiła. Zabiła wszystkich, którzy mogli stanąć na jej drodze, a przy okazji zdobyła sojuszników.
            Jakże Revan byłby zawiedziony, widząc to, co się stało. Wielki Lord Sithów wrócił na „ścieżkę światła” i został okrzyknięty bohaterem, znów był Jedi. A Wygnana? Nie była Jedi od dawna i nie czuła, aby ktoś pragnął jej powrotu. Pragnęli jej ci, których znalazła, gdy ją odrzucono, pogardzono nią, trzymano pod kluczem na republikańskim statku. Peragus ją odmienił.
            Cóż zrobić, gdy jest się w obcym miejscu, wokół polują na ciebie zabójcy, droidy i nie pamiętasz, co się działo wcześniej, gdy pomoc oferuje jedynie na wpół martwa staruszka i siedzący w celi mężczyzna? Trzeba sobie radzić, myślała Meetra.
            Dzięki Krei przypomniała sobie o Mocy, dzięki Krei nauczyła się nią władać na nowo. Dzięki Krei zabiła ich wszystkich. A teraz zabiła Kreię. Może to był jej plan? Może ona tego chciała? Kreia była tajemnicza, mądra i przerażająca w swoim spokoju. Największym pytaniem było, czemu Kreia wróciła do swojej akademii na Malachorze V?
            Żeby Meetra zadecydowała po raz ostatni.
            Skierowała się do wyjścia z głownej sali, gdzie stał Atton.
            - Potrzbujesz towarzystwa? Aktualnie nic nie robię – rzekł. – Poza tym, gdy nie ma mnie w pobliżu zawsze wpadasz w niezłe tarapaty, więc kto wie co może się stać.
            Meetra delikatnie się uśmiechnęła na jego widok. Tak, potrzebowała towarzystwa, zwłaszcza jego. Ale przypomniała sobie słowa swojej  mentorki, która przed śmiercią przepowiedziała jej przyszłość.
            - Co z Attonem? – zapytała Meetra.
            Kreia z dezaprobatą pokręciła głową.
            - Atton jest,  jak zawsze, głupcem.
            - Kocha mnie?
            - Jest głupcem... I to całkowicie odpowiada na twoje pytanie. Nie ma nic do zaoferowania komuś takiemu jak ty – i nawet taki głupiec jak Atton nie jest takim ignorantem, żeby nie wziąć tego pod uwagę.
            Głupiec. Tak go zawsze nazywała, chociaż wiedziała, że między nim a Meetrą coś jest. Chciała wybić te myśli z głowy uczennicy? A może zwyczajnie go nie lubiła? Lub czuła w nim tą Moc.
            Atton był silny. Bardzo silny. Jego wola, umysł, umiejętności – to wszystko robiło wrażenie. Meetra nawet czuła, że mogłaby go wziąc na swojego ucznia. Właściwie już to zrobiła, ale nauczyła go głównie podstaw. Teraz mogła mu pokazać pełnu potencjał Mocy. A może już go znał?
            Gdy Sion stanął mu na drodze i doszło do konfrontacji, Attonowi udało się go pokonać. Meetra nie wiedziała jak to zrobił, ale czuła, że to coś niezwykłego – zwłaszcza u kogoś, kto tak krótko się szkoli.
            No i zabił Micala.
            Tego też nie rozumiała. Ale miała zamiar się dowiedzieć. I to jak najszybciej.
             - Dobra, to dokąd tym razem idziemy? Bo wiesz, ostatnio rozwaliliśmy stację paliwową na krawędzi wszechświata, potem ci Sithowie, no i... Resztę znasz. – Brzmiał tak spokojnie, wręcz przyjemnie. Emanował swoistą radością, o co mogło chodzić?
            Meetra wzięła głęboki wdech, wiedziała, że o czymś zapomniała, że jest jeszcze jedna rzecz, którą musi uczynić, nim zacznie myśleć o przyszłości... i słowach Krei.
            Wróciła na środek Sali, gdzie leżała Kreia. Meetra podniosła jej ciało i wrzuciła do jądra planety. Ponownie odetchnęła. Zrobiłam to, pomyślała, teraz ja jestem Mroczną Lady Sithów. Podniosła miecze Darth Trayi i wróciła do nieco skonsternowanego Attona.
            - Wracajmy na Mrocznego Jastrzębia – powiedziała zdecydowanie, Rand pokiwał twierdząco głową i ruszyli na statek, który jak się okazywało, nie był bardzo daleko.

            Statek, mimo uszkodzeń nie wyglądał tragicznie. Mandalore, Bao – Dur i jego mały droid już zajęli się naprawami. Meetra poczuła mdłości. Zbyt dużo wrażeń, wytłumaczyła sobie. Rozejrzała się po Jastrzębiu, nie wiedząc czego szuka. Albo kogo?
            - Ktoś wrócił? – zapytała mechanika.
            - GO – TO i HK, mimo, że to droidy, widać było po nich, że zrobiły coś złego – odpowiedział swoim monotonnym głosem. – Nie było z nimi T3.
            Meetra drgnęła, ten droid był najważniejszy, najbardziej użyteczny i najbardziej znienawidzony przez GO – TO. Wyprostowała się i poszła tam, gdzie zawsze widywała droidy.
            HK i GO – TO stali obok siebie, nie odzywali się, ale drgnęli, gdy zobaczyli swoją przywódczynie.
            - Gdzie T3? – zapytała bez wstępów. Droidy milczały. – Gdzie astromech?
            Czerwona lampka na GO – TO zaświeciła mocniej.
            - Przypuszczam, że nasz mały przyjaciel gdzieś się... zagubił.
            Meetra nie wytrzymywała już w czarnym droidem – prezentem.
            - Ach tak? – wyciągnęła miecz i jednym ruchem przecięła latającą kulę na pół.
            HK cofnął się odruchowo. Jego protokuł zabraniał mu atakować swoją panią, nawet jeżeli ona chciała zaatakować jego.
            - Przyprowadź mi T3. Teraz. – Uniosła znacząco miecz. Droid kiwnął głową na znak przyjęcia rozkazu. – I sprzątnij to – powiedziała, wskazując na resztki GO – TO. – Od początku miałam dość tego czegoś. – Schowała miecz. HK wyszedł ze statku poszukać astromecha, musiała też poczekać na ewentualny powrót Visas i Miry. Bądź, co bądź, były użyteczne, potrafiły walczyć. Przydadzą się jeszcze, skwitowała w myślach Meetra.
            Teraz musiała pomyśleć.
            Akademia Trayi była w dużo lepszym stanie, niż planeta, ale to właśnie ta planeta nie dawała jej spać po nocach. To wspomnienia z tej planety sprawiały, że miała ochotę zwymiotować własne wnętrzności. Każda chwila tu sprawiała, że cierpiała męki wojny w kółko i w kółko, bez przerwy. Ale tu Ciemna Strona żyła naprawdę. Cały Malachor V był skupiskiem ciemności, bólu, cierpienia. Ta planeta, sprawiała Meetrze tyle bólu, że aż dodawała jej sił. Dlatego udało jej się zabić Siona i Kreię – zagłębiła się w mrok tego świata, zmieniła go w potęgę.

Potęga daje mi zwycięstwo.

A to ostatnie zwycięstwo zmieniło ją jeszcze bardziej niż pokonanie wszystkich pozostałych mistrzów jedi. Dzięki tym wszystkim walkom, zmieniła swoje wspomnienia i lęki w siłę, większą, niż jakikolwiek Sith czy Jedi dotąd posiadał. Zabijając Kreię całkowicie odrzuciła to, co ją trzymało na uwięzi – zasady, Kodeks Jedi, doktryny wpajane od najmłodszych lat, moralność.

Zwycięstwo wyzwala mnie z okowów.

            Zrobiła to, co zrobiłby każdy Sith – zabiła własną mistrzynię. I natychmiast sobie coś świadomiła. Sama stała się Sithem. Cytowała nieświadomie słowa Sithów, czerpała siłę z ciemności, nie światła. Nie myślała o swoich towarzyszach, jak o przyjaciołach, ale jak o narzędziach. Nawet o Attonie.
           
Chciała pójść do niego na mostek, ale nie wiedziała po co. Miała zapytać: „Hej, chcesz zostać moim uczniem, a tym samym Lordem Sithów?”. Nie, to nie był dobry pomysł. Musiała pierw zadecydować, czy zostać na Malachorze, czy go raz na zawsze zniszczyć. A tą decyzję mogła podjąć tylko w jeden sposób.
Przełknęła ślinę i zamknęła oczy. Wsłuchała się w planetę, w Moc, która ją otaczała. Po jej plecach przeszły ciarki, poczuła ukłucie zimna i bólu, dźwięk tysięcy krzyków, płaczu. Zachwiała się, ale nie przerwała połączenia. Wzięła głęboki wdech i zagłębiła się dalej w Moc. Czuła strach wszystkich, którzy wtedy byli na Malachorze. Czuła łzy i rany każdego żołnierze i żołnierki – Mandalorian i Republiki. Przypomniała sobie wydarzenia ze szczegółowością większą niż kiedykolwiek. Szumiało jej w głowie, słyszała szepty oskarżeń, błagań, to czego sama doświadczyła, a także tego, co było na drugim planie. Przed zamkniętymi oczami migały jej obrazy martwych lub konających, sanitariuszy opatrujących rannych, ludzi żegnających się przez Holo-Net z bliskimi. Twarze płaczących dzieci, zasmuconych rodzin pojawiały się i znikały. Ostatnie, co zobaczyła, była ona i Revan, wydający rozkaz uruchomienia Generatora Masy.

Którą wojnę właśnie zakończyłaś, by rozpocząć kolejną?

Meetra natychmiast przerwała połączenie, otworzyła szeroko oczy i zakrztusiła się powietrzem. To był głos Revana.


            Visas i Mira wróciły całe, choć trochę poobijane. Bardziej niż trochę. Visas miała uszkodzony kręgosłup, ale Mira przyniosła ją na własnych rękach, żeby ktoś ją poskładał w – jak to ujęła – bardziej cywilizowanym świecie. Meetrę zastanawiała przyjaźń, która nawiązała sie między dwoma zupełnie innymi kobietami. Obie były inteligentne i dobrze się z nimi rozmawiało, ale miały tak odmienne charaktery, że Surik nie miała pojęcia, jak sie polubiły.
            Meetra przyjżała się nieprzytomnej Visas, leżącej w pomieszczeniu medycznym, gdzie zwykł bywać Mical.
            - Pierwszy raz mi go brakuje – skomentowała Mira, patrząc ze współczuciem na Miralukę. – Poradziłby sobie z tym...
            - Lepiej niż ja? – prychnęła Surik. Czuła, że Visas będzie żyła i dalej będzie walczyć, o ile odstawią ją w miarę szybko do dobrej stacji medycznej. Tylko po co?
            Meetra wyjęła miecz świetlny, włączyła go i nim Mira zrozumiała, co chce zrobić, przebiła Visas mieczem. Łowczyni Nagród wydała z siebie stłumiony okrzyk.
            - N-nie! – wrzasnęła Mira i uklękła przed ciałem przyjaciółki. Przez chwilę Meetra myślała, że Mira będzie płakać nad ciałem Miraluki, ale tak się nie stało. Łowczyni od razu dobyła miecza i wycelowała nim w Meetrę.
            - Jak mogłaś?! – krzyczała. – Wiesz, że dało się jej pomóc!
            Meetra patrzyła na jej wybuch z wyższością.
            - Jej życie, było moje.
            Do oczu Miry zaczęły napływać łzy. Schowała miecz i upadła na kolana. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Meetra usłyszała brzęczenie T3. Również schowała broń i udała się na spotkanie z małym astromechem.
            T3 piszczał zdenerwowany całym zajściem. Jego niektóre obwody wyglądały na przepalone, ale nie wyrządziło mu to większych szkód. HK stał tuż obok.
            - Stwierdzenie: Widzisz, moja pani, znalazłem go. Teraz nie musisz sie już niczego obawiać.
            Droid wydał z siebie serię dźwięków, wyrażających jego żal do „droida protokolarnego” oraz groźbę: „Gdybym nie miał metra wzrostu i nie był astromechem, załatwiłbym cię tak, że twój pierwszy właściciel nie poznałby części”.
            - Stwierdzenie: Pani, teraz, kiedy znalazłem naszego małego przyjaciela, pozwolisz, że udam się w celu naprawy kilku części?
            Meetra zmrużyła oczy.
            - Oczywiście, HK – powiedziała słodko. – Ale pamiętaj, że nie jesteś niezastąpiony. Być może modele 50 faktycznie są lepsze. I są mniej zdradliwe – dodała. – Jeszcze jeden błąd, a skończysz jak GO – TO.
            Droid skinął głową i udał się do pomieszczenia, w którym zwykł przeprowadzać naprawy lub się ładować. W tym czasie, Surik przyklęknęła przed astromechem.
            - W porządku? – T3 przytaknął. – Jesteś mi potrzebny. W zasadzie, tylko tobie w pełni ufam. – Dotknęła przypalonych obwodów astromecha i się skrzywiła. – Idź do Bao – Dura i powiedz mu, żeby cię natychmiast naprawił. – Astromech bez odpowiedzi odjechał.

            Meetra poszła na mostek i wybrała kordynanty Dxunu. Atton, który zajmował się deską rozdzielczą Mrocznego Jastrzębia spojrzał na nią skonsternowany.
            - Dlaczego Dxun? – zapytał.
            - Trzeba odstawić Mandalore’a – skwitowała.
            - A co z Malachorem?
            Meetra nie odpowiedziała. Wydała jedynie rozkaz, żeby startował.


            Meetra medytowała w pokoju Krei na lewej burcie. Czuła, jakby jej mentorka stała tuż obok niej i uczyła o Mocy. Każdym aspekcie Mocy.
            - Puk, puk? – usłyszała. – Można?
            Surik podniosła wzrok i zobaczyła Attona. Teraz dopiero zauważyła coś, co działo się z nim od dawna. Jego przystojna twarz zaczęły coraz bardziej szpecić zmarszczki, brązowe oczy zmieniły barwę na żółty, a pod nimi pojawiły sie worki. Nawet jego włosy zszarzały.
            - Tak, wejdź – rzekła, nie wstając. – Właściwie, chciałam z toba porozmawiać.
            Atton usiadł koło niej, skrzyżował nogi i się wyprostował.
            - Na Dxun będziemy za kilkanaście godzin. To daje nam sporo czasu na rozmowę – uśmiechnął się. – Dlaczego Mira wygląda, jakby zamierzała zabić wszystkich w promieniu całego parseka? Znaczy się, bardziej niż zwykle?
            Meetra spojrzała mu prosto w oczy.
            - Zabiłam Visas.
            Atton wyglądał na zaskoczonego. Nie wiedział, co powiedzieć, jak zareagować. Krzyczeć? Chwalić? Odejść?
            - Nie potrzebowaliśmy jej, a teraz jest martwa. Jej życie było moje, dobrze wiesz. Nie zabiłam jej podczas pojedynku, a zabiłam teraz.
            Rand prychnął.
            - Więc wyszło na to samo?
            - Dokładnie – odpowiedziała pewnie Meetra. – Wedle Jedi, nasza droga Visas „połączyła się z Mocą”. Jej śmierć dała też Mirze nową siłę. Nie przejmuj się tak.
            Mężczyzna skinął głową.
            - Ufam ci – powiedział. – O czym chciałaś porozmawiać?
            Meetra szeroko się uśmiechnęła.
            - Teraz, gdy Traya – moja mistrzyni – nie żyje, powinnam zająć jej miejsce jako Mroczna Lady Sith. To również oznacza, że muszę znaleźć ucznia. Uważam, że ty się doskonale nadajesz.
            - Ja? – zdziwił się, ale pozytywnie. – Załatwiłaś Kreię, więc przejmiesz obowiązki naczelnego Sitha i potrzebujesz mnie, żeby mieć pełen pakiet?
            - No mniej więcej – skwitowała. Atton przyklękł na jednym kolanie i pochylił głowę przed Meetrą.
            - Ucz mnie, mistrzyni. Będę ci wiernie służył, aż po kres – powiedział z pełną powagą, wręcz do niego niepodobną. Meetra wstała i pomogła mu uczynić to samo. Spojrzeli sobie głęboko w oczy i pierwszy raz się pocałowali.


            - Jesteśmy na miejscu! – oznajmił Rand z mostka. Meetra zdążyła się pożegnać z Mandalore’em, podziękowali sobie za wspólną podróż i tak po prostu się rozstali. Jej drużyna powoli malała. Wiedziała, że Bao – Dur nigdy jej nie opuści, niezależnie co zrobi, droidy były jej wierne, ale Mira i Atton...
            Słowa Kreii były prawdą – faktycznie był głupcem, bo się w niej zakochał. Meetra również dażyła go uczuciem, ale nie tak silnym, nie tak jednoznacznym.
            Co do Miry nie była pewna, czy powinna pozwolić jej żyć. Łowczyni była silna Mocą, ale była porywcza. Odważna, lecz nieodpowiedzialna.
            Nie chciała być jak Kreia i wziąć dwójkę uczniów, których stłamsi w taki sposób, by na nią polowali przez całą galaktykę w celu zemsty. Musiała wybrać jedno z nich. W prawdzie zapytała o to Attona, ale nic mu nie obiecała. Ot, wiedziała, że jest zainteresowany. Być może Mira również jest? Czuła, jak kieruje się emocjami, by osiągać cel, jak łatwo przychodziło jej zabijanie, mimo, że zarzekała się, iż go nie praktykuje. Widziała pasję Łowczyni, gdy przebijała czyjeś ciało mieczem, gdy trafiała blasterem w krytyczny punkt.

Atton czy Mira?

            - Leć na Korriban – rozkazała Attonowi.
            Westchnął.
            - Mam co do tego złe przeczucia...


            Meetra wyszła ze statku, zabierając ze sobą tylko Mirę i Attona. Za pierwszym razem, gdy odwiedzili Korriban, czuli się nieswojo. Teraz mrok planety przepływał przez nich, dodając sił. Ciemna Strona władająca życiem na tym świecie była cudowna. Meetra wreszcie wiedziała, że robi prawidłowo. Szepty starożytnych Sithów podpowiadały, że może mieć tylko jednego ucznia, jednak nie mówiły, którego.
            - Miro, Attonie... – zwróciła się do stojącyh za nią osób. Ich dwójka wydawała się być zaskoczona, Meetra tylko tajemniczo się uśmiechnęła i poprzez Moc, zamknęła wejście do Mrocznego Jastrzębia. – Wasza Moc napełnia mnie dumą. Niestety, nie mogę mieć dwójki uczniów – wyjaśniła. – Nie potrafię wybrać jednego z was, ale mrok Korriban, potrafi – zakończyła złowieszczo.
            Mira i Atton popatrzyli po sobie, tym razem w ich spojrzeniach kryła się prawdziwa, niczym niezmącona nienawiść do siebie nawzajem. Każde z nich pragnęło zwycięstwa. Atton chciał być z tą, którą kocha, Mira chciała przewyższyc Meetrę zdolnościami i zemścić się za zabicie Visas.
            Meetra odsunęła się od nich, dając im więcej pola manewru.
           
            Oboje, bez namysłu, wyciągnęli miecze. Czerwona i fioletowa klinga rozbłysnęły, ciche brzęczenie broni było jedynym dźwiękiem, który mącił ciszę. Niegdyś towarzysze, teraz wrogowie, stanęli w dogodnych pozycjach. Podwójny miecz Miry wydawał się dawać jej przewagę, ale Atton znał na wylot jej sposób walki. Zaczęli na siebię nacierać.
            Atton zaatakował pierwszy, chciał ciąć z prawej, ale Mira uskoczyła w górę i wylądowała za Attonem. Nie odwracając się zablokował cios, zrobił piruet i ciął nogi. Przeciwniczka odbiła jego miecz i popchnęła go Mocą. Mężczyzna upadł, jednak nim Mira zdążyła go dojść, zgrabnie wstał i rzucił w nią mieczem. Sparowała atak, podniosła rękaw swojej kurtki, pod którym miała swoją ukochaną zabawkę – strzeliła z niej strzałką z narkotykiem, którą Atton zatrzymał i zgniótł używając Mocy, nim go dosięgła.
            Meetra oglądała występ z niekłamaną przyjemnością. Dwójka młodych ludzi z parszywą przeszłością na zmianę na siebie napierało i od siebie odsuwało. Każdy atak, garda, kontra były dla niej piękne – sama ich tego nauczyła od podstaw. Pokazała im, jak stworzyć miecze świetlne, jak posługiwać się Mocą w walce... Jej towarzysze walczyli o to, które z nich zostanie jej uczniem.
            Mira natarła na niego, uderzając z każdej strony. Wydała z siebie krzyk wycieńczenia za każdym razem, gdy Atton parował jej ciosy. Oboje chcieli już to zakończyć, ale tak bardzo pragnęli zwycięstwa.

            Zwycięstwo wyzwala mnie z okowów.

            Muszę się zemścić, rozkazała sobie Mira.
            Muszę jej bronić, rozkazał sobie Atton.
            Jeszcze raz złączyli miecze w szaleńczej walce o nauki Upadłej Jedi, Wygnańca, kogoś, kto został właściwie osądzony, ale się zemścił.
            Nagle oboje przestali. Walka się zakończyła. Martwi leżeli na ziemi, zabici jednym ruchem poprzez Moc. Meetra już wiedziała, kto to zrobił.
            - Generale...
            Meetra spojrzała na klęczącego zabraka, uśmiechnęła się zadowolona.
            - Mój uczniu – powiedziała ciepło. – Wstań, Bao – Durze.

sobota, 10 października 2015

Bohaterka Fereldenu Rozdział 8

Teraźniejszość
 - Ufam, że twoje wojska dotrą  na czas? - zapytał Bryce Cousland swojego przyjaciela, Rendona Howe'a.
 - Mam nadzieję, że tak - westchnął. - Przepraszam, za to opóżnienie, to wyłącznie moja wina. - Howe zwiesił głowę.
 - Nie, nie - pocieszył go teryn Wysokoża. - Pojawienie się mrocznych pomiotów wprowadziło chaos, prawda? Ledwie zdążyłem otrzymać wezwanie od króla... - wziął głęboki wdech. - Najstarszego syna wyślę teraz, my wyruszymy jutro, jak za dawnych lat. - Bryce się uśmiechnął.
 - Prawda - zaśmiał się Howe - chociaż wtedy obaj mnieliśmy mniej siwych włosów na skroniach i walczyliśmy przeciwko Orlezjanom, a nie pomiotom.
 - Przynajmniej zapach będzie podobny - zażartował Cousland. Obejrzał się w stronę drzwi wejściowych i zobaczył swoją córkę. - Wybacz, dziecinko, nie zauważyłem cię. Howe, pamiętasz moją córkę, Madeline?
Arl Amarantu skupił na niej wzrok i się uśmiechnął.
 - Widzę, że wyrosłaś na silną, młodą kobietę. Dobrze cię widzieć, moja droga.
 - I wzajemnie, arlu Howe. - Madie odwzajemniła uśmiech i skinęła mu głową.
 - Mój syn, Thomas, wypytywał o ciebie. Może następnym razem powinienem zabrać go ze sobą - zaczął Rendon. Madie zmarszczyła brwi.
 - Thomas jest o kilka lat młodszy ode mnie. - Madeline znała tego chłopaka, nie przepadała za nim, więc tym bardziej nie chciała, aby ktokolwiek aranżował coś między nimi. Poza tym, od paru lat była z Gilmore'em, nie chciała niczego psuć, nawet ojciec by to zrozumiał.
 - Gdy będziecie starsi, różnica wieku przestanie mieć aż takie znaczenie - kontynuował Howe. Couslandka nie wiedziała jak dać mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana, nie obrażając go przy tym.
 - Wątpię, żeby to zrobiło na niej wrażenie - przerwał Rendonowi, puszczając przy tym oczko do córki. - Moja mała dziewczynka - niech jej Stwórca błogosławi - lubi mieć własne zdanie. - Madeline odetchnęła z ulgą. - Tak czy inaczej, wezwałem cię tu nie bez powodu. Ponieważ ja i twój brat wyjeżdżamy, zostawiam zamek pod twoją kuratelą.
Młoda kobieta skinęła głową.
 - Zrobię co w mojej mocy, ojcze.
 - To poważne zadanie - głos Bryce'a zmienił ton. - Proszę cię, byś wzięła na siebie dużą odpowiedzialność. Pozostawiam tu tylko symboliczną ilość strażników, w regionie trzeba utrzymać spokój - mówiąc to, położył jej rękę na ramieniu. - Wiesz co mówią o myszach, które zostawia się bez nadzoru kota? - Madeline lekko się zaśmiała. Ojciec często tak mawiał, gdy była dzieckiem. Jednak teraz już nim nie była. - Właśnie, musisz kogoś poznać. Duncanie? - rzekł teryn odwracając się. Podszedł do nich człowiek - wysoki i muskularny, z czarną brodą i czarnymi włosami związanymi w kucyk, o ciemnej karnacji i ciemnych oczach. Na oko był po czterdziestce, może pięćdziesiątce.
 - Wasza lordowska mość, nie wspominałeś, że obecny będzie Szary Strażnik... - powiedział oschle Howe, wyglądał na zdenerwowanego.
 - Duncan przybył niedawno, bez zapowiedzi - wyjaśnił Bryce. - To jakiś problem?
Arl Amarantu zacisnął dłonie w pięści, ale ojciec chyba tego nie zauważył.
 - Nie - warknął. - Oczywiście, że nie. - Był coraz bardziej opanowany. - Proszę o wybaczenie, po prostu jestem... zaskoczony.
 Duncan zmrużył oczy, z Howem coś było nie tak.
 - Rzadko mamy przyjemność oglądać ich na własne oczy, ale to prawda - przeniósł wzrok na Madie. - Dziecinko, mam nadzieję, że brat Aldus wyjaśnił ci, kim są Szarzy Strażnicy?
 - To zakon wojowników, którzy dawno temu pokonali mroczne pomioty - rzekła, po czym spojrzała przejęta na Duncana. - O Stwórco...
 Duncan się zaśmiał.
- Gdyby nas nie ostrzegli o groźbie ze strony pomiotów, połowa kraju mogłaby znaleźć się pod ich panowaniem nim zdążylibyśmy zareagować. Duncan zajmuje sie poszukiwaniem rekrutów, zanim razem z nami dołączy do pozostałych Strażników na południu. Wydaje mi się, że ma na oku sir Gilmore'a. - W głowie Madie zapaliła się czerwona lampka. Jak to? Gilmore ma być Szarym Strażnikiem? Dlaczego? Cholera...
 - Jeżeli mogę sobie pozwolić na śmiałość, chciałbym zwrócić uwagę, że twoja córka również byłaby doskonałą kandydatką. - A to niespodzianka. Najpierw Gilmore, teraz ja, ciekawa sytuacja... W sumie to nie byłoby takie złe, rozmyślała Madeline.
 - Choć byłby to wielki zaszczyt, to mówimy tu o MOJEJ CÓRCE - powiedział stanowczo Bryce Cousland.
 - Dobrze, ojcze. Rozumiem - powiedziała pokornie.
Duncan pokiwał głową.
 - Nie martw się. Chodź bardzo potrzebujemy nowych rekrutów, nie będę naciskał. - W ten sposón zakończył temat.
Bryce Cousland się skrzywił.
 - Podczas mojej nieobecności dopilnuj, aby Duncan dostał wszystko, o co poprosi.
Łącznie z rekrutami, pomyślała Madie, ale nic nie powiedziała, tylko kiwnęła głową.
 - Idź do Fergusa i poinformuj go, że wyruszy dziś sam, ponieważ mamy opóźnienie.
Couslandka skłoniła się i opuściła salę.

            Strażnicy, pilnujący korytarzy i różnych pomieszczeń uprzejmie ją witali. Było ich dużo mniej niż zwykle, sala treningowa również opustoszała. Jakby z zamku uleciała dusza. Nagle usłyszała zagłuszone szczekanie. Cholera, pomyślała Madeline.
 - Tu jesteś! - zawołał sir Gilmore lekko zdyszany. - Twoja matka kazała mi cię odszukać.
 - Fajnie, że znów jesteś chłopcem na posyłki - prychnęła młoda kobieta. Cieszyła się, że widzi swojego ukochanego, pomimo zgiełku panującego w pałacu. Rycerz także nie wyruszał na południe.
 - Nie wynajmujecie wystarczającej liczby chłopców na posyłki - zażartował - ale nie o to chodzi. Twój pies wlazł do spiżarni.
 - Davon znów to robi? - zapytała zrezygnowana.
 - Straszy służbę, a niania grozi, że odejdzie. Sytuacja jest poważna.
 - Niania nie odejdzie - powiedziała lekceważąco. - Zajmowała się mną, gdy byłam mała. Za bardzo by za mną tęskniła - dodała z wyższością.
 - Ja bym nie tęsknił - odparł, po czym dostał od towarzyszki kuksańca w bok. Zaśmiał się, przyciskając dłoń do bolącego miejsca.

            Przeszli razem kilkanaście metrów korytarza, żeby po chwili stanąć przed drzwiami do kuchni.
 - Panie przodem - powiedziała Madie z szyderczym uśmiechem. Gilmore pokręcił głową i wszedł do pomieszczenia. Wszędzie walały się worki, warzywa i ziarna pszenicy, w kącie stali skuleni dwaj elfi służący, niania weszła na stół, po minie można było wnioskować, że się wściekła.
 - Madeline!
Dziewczyna jęknęła.
 - Zabieraj stąd tego kundla, ale już! - wrzeszczała w amoku. Madie prawie wyrwało się: "Dobrze, nianiu", ale w odpowiednim momencie przypomniała sobie, że ma ponad dwadzieścia lat. Weszła z Gilmorem do spichlerza, zastali tam Davona, który głośno szczekał do worka ze zbożem.
 - Co za bałagan... - skomentował Gilmore.
 - Zaraza! Głupi psie! Uspókuj się! Co z tobą się dzieje?
Pies rzucił się worek, na co dwójka wojowników nie wiedziała, jak zareagować. Po chwili szamotania z worem, mabari przyniósł w pysku wielkiego, szarego szczura. Oczy Madeline się rozszerzyły, wyjęła z cholewy buta mały sztylet, Gilmore miał przy sobie miecz. Ze szmacianych worków wyszedł tuzin obrzydliwych szczurów z czerwonymi oczami, które głośno piszczały. Miały jakieś trzydzieści centymetrów wysokości i pół metra długości. Dwójka młodych ludzi szybko zaczęła je dźgać swoją broniom, zwierzęta mocno krwawiły, ochlapując ich, przy każdym rozcięciu tętnicy. Nie zajęło im wiele czasu zabicie szkodników.
 - Sukienka do wymiany - rzekła dziewczyna, przyglądając się materiałowi.
 - Przypomina mi to początki tych opowieści o bohaterach, które kiedyś opowiadał mi dziadek.
 - Niech zgadnę - uratowali świat - zakpiła, podchodząc do psa.
 - Oczywiście. Od tego są bohaterowie, o których opowiadają dziadkowie - odpowiedział dumny. Madie przyjrzała sie swojemu mabari. Davon patrzył jej chwilę w oczy, po czym polizał po całej twarzy. Dziewczyna go odepchnęła, ale się zaśmiała.
 - Dobra, dobra. Nie obrażam się - pocałowała zwierzę w czubek wielkiego łba i wyszła ze spiżarni. Na zewnątrz czekała niania.
 - To ten pasożyt! Powinniście go uśpić! - krzyczała staruszka. Couslandka się zdenerowała.
 - Jedyne pasożyty tutaj, to szczury w twojej kuchni! Davon je znalazł i chciał nas przed nimi ostrzec. Pozbyliśmy się ich - z jego pomocą. - Niania nie wyglądąła na zadowoloną.
 - Postaraj się, żeby ten kundel nie wchodził tu więcej. - Pies skomlał. - Och, nie patrz na mnie tymi szczenięcymi oczami. - Mabari dalej rozbrajał staruchę swoim urokiem. - No dobrze. Masz tu kawał wieprzowiny. A teraz won.
 Davon nie protestował, porwał kawał mięsa w zęby i wyszedł za swoją panią.

            Kuchnia była na uboczu, więc dookoła nie było żadnych światków. Gilmore przyciągnął Madie do siebie i zaczął namiętnie całować. Dziewczyna odwzajemniła pocałunki i wplotła dłonie w jego rude włosy. Oddychali ciężko.
 - Ostatnio w ogóle nie mamy dla siebie czasu - szepnął rycerz, obejmując ją. Szlachcianka spojrzała mu głęboko w oczy i uśmiechnęła się.
 - A może dziś w nocy? - zaproponowała lubieżnie. - Nikt nie zauważy. Poza tym moi rodzice niedługo wyjadą oboje. Będziemy mieli jeszcze więcej nocy...
Twarz Gilmore'a się rozjaśniła.
 - Teraz mówisz do rzeczy, moja pani. - Wziął jej dłoń i delikatnie pocałował, nie odrywając wzroku od jej twarzy. - Zatem do wieczora - rzekł oddalając się. Couslandka zachichotała. Davon spojrzał na nią zainteresowany, na co Madie skinęła głową w kierunku schodów na wyższe piętro.

            Kiedy razem z psem tam dotarli, na półpiętrze spotkali matkę, razem z panią Landra, jej elfią slużącą oraz synem - Dairrenem. Miło wspominała chłopaka, zwłaszcza, gdy na ostatnim wiosennym przyjęciu, musiała mu pomagać w zabraniu upitej pani Landry do jej pokoju. Odkąd się poznali, Dairren zaczął trenować wojaczkę, miał jutro wyruszyć z Bryce’em do Ostagaru. Zaprzyjaźnili się, chociaż początki ich znajomości miały nieco inne podstawy. Kiedy Madie go przeprosiła za sytuację zaistniałą na ślubie, chłopak nie wydawał się urażony. Okazało się, że mają wspólny język, ale nie są sobie pisani. Już bardzo długo regularnie do siebie korespondowali.
Matka jak zwykle była piękna i elegancka. Pani Landra i Eleonora Cousland były w podobnym wieku, jednak to na Landrze czas odbił swoje piętno, gdyby nie siwe włosy Eleonory, ciężko byłoby uwierzyć, że jest matką Fergusa i Madeline.
 - A oto moja cudowna córka. Po widoku twojego psa wnoszę, że sytuacja w kuchni została naprawiona? - zapytała matka, patrząc pobłażliwie na Davona. -
 - Właściwie to głowa niani ekspolodowała, a Davon pożarł służbę – zażartowała Madie. Dairren nieznacznie się zaśmiał, a matka pokręciła głową.
 - Cóż, przynajmniej on jeden zjadł porząny posiłek. – Uklękła i podrapała psa po głowie, na co radośnie zaszczekał. – Może zostawił w kuchni coś, czym będę mogła nakarmić gość? – Wstała. – Pamiętasz panią Landrę? Żonę banna Lorena?
 - Wydaję mi się, że ostatnio widziałyśmy się na wiosennym przyjęciu twojej matki – rzekła kobieta. Madie i Dairren spojrzeli na siebie porozumiewawczo i delikatnie uśmiechnęli.
 - Oczywiście. Dobrze móc znów panią zobaczyć – powiedziała dziewczyna z szacunkiem i życzliwością godną Couslanda.
 - Jesteś zanadto uprzejma. Z tego co pamiętam, cały wieczór próbowałam cię przekonać do ożenku z moim synem.
 - Dość nieskutecznie, jeśli mogę dodać – skomentował chłopak. Pani Landra spojrzała na niego z czułością.
 - Pamiętasz mojego syna, Dairrena? On również nie założył rodziny.
 - Nie słuchaj jej – wtrącił. – Dobrze znów cię widzieć, moja pani. Jak zwykle wyglądasz olśniewająco.
 - Pochlebca – odpowiedziała Madie. Wiedziała, że Dairren udaje przed matką, że flirtuje z Madeliną. Nie raz w listach opowiadał dziewczyni, w ktorej się zakochał, ale nie wie, jak powiedzieć rodzinie.
 - A to moja dwórka, Iona. – Pani Landra wskazała na piękną, blondwłosą elfkę, z niezwykłymi oczami. – Powiedz coś, moja droga.
 - To dla mnie wielki zaszczyt pani. Jesteś tak piękna, jak opisuje twoja matka – powiedziała szczerze.
 - Mówi to po tym, jaki widziała cie tłuczącą osiłków na dziedzińcu, spoconą i rozczochraną – dodała matka.
 - Co mogę rzec? Jestem ładna – stwierdziła Madeline z wywyższającym uśmiechem.
 - Sądzę, że powinnam udać się na spoczynek – przerwała Landra. – Dairrenie, z tobą i Ioną zobaczę się przy kolacji.
 - Być może udamy się do biblioteki – oznajmił Dairren, choć mówił to bardziej do Madeline niż do swojej matki. Cała trójka poszła w swoją stronę. Obie Cousladnki odprowadziły ich wzrokiem.
 - Powinnaś pożegnać się z Fergusem, póki jeszcze masz czas.
 - Zostaniesz na zamku, kiedy ojciec i Fergus odjadą? – zapytała córka.
 - Tylko kilka dni. Potem udam się z panią Landrą do jej włości, aby dotrzymać jej towarzystwa. Twój ojciec uważa, że moja obecność tu, może nadszarpnąć twój autorytet – wyjaśniła Eleonora. Madeline pokiwała głową na znak zrozumienia. – Dobrze, już się bałam, że perspektywa zarządzania całym zamkiem w pojedynkę przerazi moją małą dziewczynkę.
 - Nie jestem już taka mała – zaprotestowała Madie, po czym zrozumiała, że rzeczywiście zabrzmiała trochę dziecinnie.
            Eleonora się wzruszyła.
 - Wiem. Ledwo się obejrzałam, a już dorosłaś. Ale to nie znaczy, że musi mi się to podobać. Kocham cię, córeczko.
 - Ja też cię kocham – zakończyła Madeline i poszła. Do biblioteki.

            Dairren czytał jakąś książkę, nieco dalej siedziała Iona, pisząca list. Gdy chłopak zobaczył swoją przyjaciółkę wchodzącą do czytelni, od razu się rozpromienił i wstał. Madeline wesoło skoczyła mu na szyję i mocno wyściskała.
 - Dobrze cię widzieć, Madie – rzekł i pocałował ją w policzek. Dziewczyna zachichotała i odsunęła się na długość ramienia. – Powiedz mi, moja droga, do kogo należy ta wspaniała kolekcja książek?
            Madeline została na chwilę zbita z tropu.
 - Eee... No ten... Do dziadka. Chyba. Chyba był uczonym, czy coś.
            Dairren się zaśmiał.
 - Spokojnie, nie wysilaj się. Jesteś inteligentna, ale nie masz głowy do pamiętania takich rzeczy. – Madeline pomyślała o swoim dzienniczku, w którym zapisywała co istotniejsze informacje albo co ma do zrobienia. Zdawała sobie sprawę, że ma słabą pamięć. – Chciałbym być uczonym, jak twój dziadek, ale mój ojciec nigdy by się nie zgodził.
 - Wciąż nie wierzę, że zrobił z ciebie wojaka – parsknęła Madeline. – Te patyczki zamiast rąk. Jak ty trzymasz miecz?
 - Nie pytaj – odpowiedział, nie wydając się być urażonym. – Mam być pomocnikiem twojego ojca. Coś w stylu giermka.
 - Mój ojciec ma zatem przesrane – stwierdziła z powagą Madeline.
 - No ma. – Dairren zmienił temat. – W ogóle jestem zdziwiony, że nie wyruszasz na południe z bratem i ojcem. Powiesz, dlaczego?
 - Mam obowiązki na zamku.
 - No tak, macie duży zamek. Bardzo duży. Nasza posiadłość w porównaniu z nim to biedna chatka. Mam nadzieję, że jakoś przysłużę się twojemu ojcu – westchnął. – Pod jego wodzą i tak mogę osiągnąć więcej niż w bannorze... Poza tym to wielki zaszczyt i takie tam. Zero presji.
 - Będziesz walczył?
            Dairren się skrzywił.
 - No będę, chociaż niezbyt się z tego cieszę. Pomioty – wzdrygnął się. – Ej, to prawda, że na zamku jest Szary Strażnik?
            Madeline kiwnęła głową.
 - Nieźle. Chciałbym być jednym z nich. Być bohaterem, żeby opiewali mnie w pieśniach, niszczyć zło...
 - Umieć walczyć – wtrąciła Madie.
 - Ty zawsze niszczysz mi marzenia – odparł z udawanym wyrzutem. – W ogóle wiesz co słyszałem? Ludzie mówią, że masz większe szanse zostać następcą terynu niż Fergus.
 - Fergus jest starszy. Fergus ma żonę. Fergus ma dziedzica. Chyba bannowie bardzo nie lubią mojego brata, skoro tak twierdzą.
 - No i jeszcze, że twój ród nigdy nie był tak potężny jak teraz. I że twój ojciec powinien być królem zamiast Cailana. Wydaje mi się jednak, że to przez bezgraniczne uwilebienie lorda Couslanda.
 - A ty jak zwykle, nie masz co robić. Lepiej opowiedz o tej swojej dziewczynie. Jak jej tam? Patia?
 - Petra – poprawił. – W porządku, chociaż ta rozłąka nie jest najlepsza. W Kręgu strasznie ją męczą.
 - Co? – Madeline była zszkowana. – W Kręgu? Żartujesz.
            Dairren pokręcił głową. Ich związek musiał być bardzo ciężki, magowie nie mogą wychodzić z wieży, magowie nie mogą kochać, a Dairren powinien orzenić się z kimś kto da jakiś profit jego rodowi – czyli na pewno nie czarodziejką.
 - Cóż, po tej wojnie może będziecie mieć okazję się zobaczyć.
 - Być może pozwolą jej udać się do Ostagaru. Magowie też mają tam być... – westchnął z nadzieją.

            Fergus kucał przed swoim małym synkiem. Orenia trzymała rękę na ramieniu męża i z czułością przyglądała się pożegnaniu ojca z synem. Najstarszy syn Couslandow jak zwykle był zabawny i sprawiał, że Oren wierzył, że wyjazd ojca to tylko wesoła przygoda, która kiedyś stanie sie bajką na dobranoc.
 - Przywieziesz mi miecza, tato? – zapytał podekscytowany Oren.
 - Mówi się „miecz”, synu. I oczywiście, że dostaniesz największy, jaki uda mi się znaleźć!
 - Mam nadzieję, że zwycięstwo jest tak pewne jak mówisz. Moje serce jest... Niespokojne – rzekła zaniepokojona Orenia. Fergus wstał i ją objął.
 - Nie strasz chłopaka, kochanie. Wszystko będzie dobrze. – Fergus zauważył wchodzącą Madeline. – A oto i moja siostra! Popatrz, przyszła, żeby mnie odprowadzić.
 - Żaden pomiot nie jest w stanie pokonać Fergusa! – krzyknęła pokrzepiająco do Orena. – Tylko jego siostra – dodała z szyderczym uśmiechem. Brat przewrócił oczami.
 - Słyszałaś, że na zamku jest Szary Strażnik? – zapytał starszy Cousland.
 - Naprawdę?! Przyleciał na gryfie?! – zapytał zaintrygowany chłopczyk.
 - Cicho, Oren. Gryfy istnieją tylko w opowieściach – upomniała go matka.
 - Ponoć zajmuje się werbunkiem. Zainteresował się Gilmore’em – rzekła Madeline.
 - Jak wy dwoje bez siebie przeżyjecie? – zapytał złośliwie siostrę, na co dziewczyna się skrzywiła, a Orenia głośno zaśmiała. – Ja na miejscu Strażnika prędzej wybrałbym ciebie. Nie, żeby ojciec się zgodził. Tak tylko mówię.
 - Przynoszę wieści – zmieniła temat – ojciec chce, żebyś wyruszył bez niego.
 - A więc ludzie arla na prawdę się spóźniają. Można odnieść wrażenie, że maszerują tyłem. No cóż – przeciągnął się - trzeba ruszać. Zostało jeszcze tyyyle mrocznych pomiotów, którym trzeba odrąbać łeb. Żegnaj kochana – pocałował Orenię – zobaczymy się wkrótce. – Objął Madeline. Nagle do pokoju wszedł Bryce i Eleonora Cousland.
 - Mam nadzieję, mój chłopcze, że planowałeś na nas zaczekać? – zapytał retorycznie ojciec.
 - Życzę ci szczęścia, synu – powiedziała zasmucona matka.
 - Dobra tarcza bardziej by się przydała – skomentowała Madeline.
 - Stwórco, wspomagaj nas wszystkich. Broń naszych synów, mężów i ojców. Sprowadź ich bezpiecznie z powrotem do domu – modliła się Orenia.
 - A przy okazji daj nam wina i dziewek! – zaśmiał się Fergus, lecz gdy żona spojrzała na niego wilkiem, dodał – Dla naszych żołnierzy, oczywiście.
 - Dziewek? Małych drzew w lesie? – zapytał zagubiony Oren.
 - Dziewka to kobieta, która podaje piwo w karczmie. Albo sama dużo tego piwa wypija – wyjaśnił lord Cousland.
 - Bryce! Na Stwórcę! – obruszyła się matka. - Jakbym mieszkała z parą niedojrzałych chłopców! Na szczęście mam też córkę.
            Madeline głośno beknęła. Wszyscy zwrócili ku niej wzrok.
 - Przepraszam. – Fergus zaczął się doniośle śmiać, a Eleonora załamała ręce.
 - Dbaj o naszą kochaną matkę, siostrzyczko.
 - Och, idźże już.
 - Starczy, starczy. Lepiej idź już spać. Jutro czeka cię ciężki dzień – pogonił córkę Bryce. Fergus tylko wyszczerzył zęby.
 - Miłego marszu. Na zimnie – dodała Madie.
 - Hej ciociu! – zawołał Oren nim wyszła. – To prawda, że będziesz się zajmować mną i mamą, gdy tata pojedzie?
 - Nie lubię jak mnie tak nazywasz...
 - Ale jak mam cię nazywać? Przecież jesteś moją ciocią!
 - Twoja ciocia chyba uważa, że ją to postarza – wytłumaczyła mu Orenia.
 - Ale przecież jest stara – stwierdził chłopiec. – Znaczy nie aż tak, jak ty, mamo.
            Orenia się skrzywiła.
 - To przez ciebie, Fergusie – rzekła mu żona.
 - Co? – obruszył się. – Ja nic nie powiedziałem.
 - Nauczysz mnie walczyć mieczem? Żebym mógł walczyć ze złem! – zaczął machać ręką, udając, że ma w niej broń. – A masz, straszliwy króliku! Mroczne pomioty boją się mojego wielkiego miecza prawdowatości! – Madie nie była pewna czy zrozumiała, co oznacza „prawdowatość. Orenia to zauważyła i szybko wyjaśniła.
 - Uczymy go, żeby zawsze mówił prawdę.
 - Spokojnie, synu. Obiecuję, że gdy wrócę, od razu zajmiesz się nauką posługiwania się mieczem.
            Jeszcze raz rodzeństwo objęło się na pożegnanie i Madeline udała się do swojego pokoju.

            Kiedy Madeline była już umyta i przebrana, rozległo się pukanie do drzwi. Davon szybko zareagował, podniósł się, ale Madie kazała mu być cicho, nim zaszczekał. Otworzyła drzwi i ujrzała w nich spiętego Gilmore’a. Szybko wszedł do środka i zamknął drzwi na klucz. Na plecach wciąż miał miecz i tarczę.
 - Ludzie cały czas chodzą po korytarzach. Twój brat jeszcze nie wymaszerował. Zaraz chyba skończą – tłumaczył. – A zresztą, nie po to tu przyszedłem, żeby ględzić o wymarszu. – Zdjął tarczę i pas z mieczem. Zaczął powoli zdejmować zbroję, cały czas patrząc ukochanej w oczy.
 - Nie dajesz dojść dowódcy do słowa, ale przynajmniej wiesz, co ma na myśli.

            Kiedy zdjął całą zbroję, wziął Madeline w ramiona i pocałował. A potem było tylko ciekawiej.