Tu zbierają się posty na temat mojej pasji do Gwiezdnych Wojen.
Opowiadania, felietony,recenzje filmów, komiksów, gier itd.
Legendy Sithów (fanfiction)
Strach ma moje imię (fanfiction)
Przeznaczenie Sithów (fanfiction)
Star Wars Przebudzenie Mocy - wrażenia z filmu (bez spoilerów)
Star Wars Łotr 1 - wrażenia z filmu (bez spoilerów)
piątek, 18 grudnia 2015
Star Wars Przebudzenie Mocy - wrażenia z filmu (bez spoilerów)
W czwartek 17 grudnia wieczorem pojechałam do Wrocławia, by wspólnie z przyjacielem iść na premierę najnowszej części Star Wars - Przebudzenia Mocy (tak, dokładnie, ta fajna, nocna premiera). Doznałam uroków Wrocławia w postaci ścisku w tramwajach i autobusach, dużych odległości oraz naprawdę bardzo miłych ludzi.
Jako, że szliśmy do Multikina do Arkad, mieliśmy do pokonania odległość dwa razy większą, niż do Heliosa w Magnolii. Mój ziomek odebrał gratisowe plakaty jeszcze przed premierą. Do północy mieliśmy dużo czasu i poszłiśmy do Magnolii, by tam wyciągnąć od ludzi z Heliosa inne plakaty. Z powodzeniem. Zjeby w tych samych bluzach ze Szturmowcem wydali się obsłudze kina fajni, a my zgarnęliśmy dwa zacne plakaty z Hanem Solo (ach, mój ukochany, 73 lata i wciąż najlepsza dupa w Galaktyce).
W naszym miejscu docelowym, tudzież w Arkadzkim Multikinie byliśmy dość wcześnie, więc przesiedzieliśmy godzinkę w kąciku chillout'owym na pomarańczowych kanapach. W części kinowej... Och, no.
Ta energia, ci ludzie. Wszyscy w ciuchach z motywem Star Wars, każdy podekscytowany, gadają o filmie, spekulują. To uwielbiam w fanach. Dzieciaki, młodzi, starzy - wszystkie grupy wiekowe, całe kino zajęte, bar kinowy okupowany tylko po to, by mieć kubeczek z figurką Kylo Rena albo droida BB-8. I kubełki na popcorn. Ja nie mam. Bieda.
Przejdźmy jednak do rzeczy.
Moje wrażenia?
Disney dał radę, a J. J. Abrams nie został przechrzczony na Jar Jar Abramsa.
Film wrzuca nas w środek akcji na samym początku i nie tyle przedstawia tło fabularne, co pokazuje charakter postaci (np. Finn ma wątpliwości co do tego, co robi jako szturmowiec, Kapitan Phasma pokazuje jaja).
To, co widzieliśmy w trailerach nie powiedziało prawie nic o tym, o czym jest fabuła, więc wszystko przyjemnie odkrywałam z każdą minutą. Film świetnie się rozkręcał, z każdą chwilą było coraz lepiej.
Disney się nie pierdolił z delikatnością - wiadomo, Gwiezdne Wojny to bajka, nigdy nie była jakoś bardzo brutalna, ale są sceny mocne, które mój towarzysz komentował: "O chuju...". A ja się popłakałam w pewnej scenie, którą mi zaspoilerowano, ale i tak mnie dobiła. Być może do Was także dotarł ten okropny spoiler, może oglądaliście i wiecie o czym mówię. Niestety.
Nie przegięli z efektami, choć czasem widać komputerowość. Miecze? Ostrza wyglądają inaczej niż w poprzednich sześciu częściach, ale nie wiem, czy to źle czy dobrze. Nowa trylogia, nowy styl. A styl tej części był naprawdę dobry.
Jest muzyka Johna Williamsa, jest: "I have bad fellings about this" i "May the Force be with you", są wszyscy trzej starzy bohaterowie (tak, Luke się pojawia... Na 20 sekund), jest mrok, jest jasność, jest zapierający dech pojedynek na miecze świetlne, jest masa twistów fabularnych - wszystko, co sprawia, że Gwiezdne Wojny są piękne.
Stawiam ten film na pewno powyżej wszystkich prequeli i powyżej Nowej Nadzieji. Tak, dokładnie. Disney naprawdę odwalił kawał dobrej roboty, a nowa trylogia zapowiada się naprawdę dobrze. Już czekam na to, żeby zapowiedzieli tytuł ósmej części, pokazali mi trailer i kazali kupić bilety. I strój szturmowca, bo zamierzam zrobić zajebisty cosplay na ósemke. Po tak zajebistej siódmej części, jestem dobrej myśli.
poniedziałek, 7 grudnia 2015
Bohaterka Fereldenu - Rozdział 9
W pokoju było całkiem ciemno, słychać
było tylko dwa, miarowe oddechy ludzi, leżących na łóżku. Nagle spokój został
przerwany głośnym szczekaniem Davona. Gilmore gwałtownie się obudził.
- Madie – szepnął – obudź się. Twój
pies...
Dziewczyna nie otwierając oczu,
sięgnęła po leżący na ziemi but i rzuciła nim w psa.
- Zamknij się, jest noc – warknęła do
zwierzęcia, które nie miało najmniejszego zamiaru się uciszać. Mabari zaczął
szczekać głośniej, Gilmore coraz bardziej się niepokoił – Davon był
inteligentny, słuchał Madie, coś musiało być na rzeczy.
Wtedy gigantyczne psisko skoczyło na
łóżko i zawyło prosto do ucha właścicielki. Gniewnie się zerwała, chcąc jakoś
ukarać Davona, który w tej chwili zamilkł i patrzył jej w oczy, jakby naprawdę
chciał coś powiedzieć.
Gilmore
wstrzymał oddech.
-
Miecze... – powiedział cicho. – Na dole walczą.
Madeline się zerwała, poklepała psa po
głowie, na znak przeprosin i wdzięczności. Oboje zaczęli się szybko ubierać.
Nagle do pokoju weszło kilkoro ludzi z
obnażonymi mieczami. Davon wyczuwszy wroga, rzucił się do gardła pierwszego i
brutalnie je rozszarpał. Madie rzuciła sztyletem w twarz drugiego, gdy trafiła,
wróg upadł na ziemię, blokując wejście do pokoju. Gilmore miał na sobie
większość zbroi, wziął tarczę i miecz, wtedy rzucił się na pozostałą trójkę.
Żołnierze wroga byli dobrze wyszkoleni, posiadali dobry sprzęt.
Madeline poszła za Gilmore’em, wyjęła
noże. Sparowała atak jednego z żołdaków, po czym przecięła mu skórę na twarzy.
Mężczyzna zasłonił się tarczą i wtedy Couslandka zorientowała się z kim walczy.
Na tarczy był symbol rodu – brązowy niedźwiedź na żółto – białej szachownicy.
Dziewczyna poczuła narastający gniew,
wybiła przeciwnika z równowagi i przebiła mu pierś nożem. Dwóch pozostałych
otaczało Gilmore’a, wojowniczka jednego od tyłu – jej broń przyszyła jego
plecy. Na twarzy pozostałego żołnierza odmalowało się zaskoczenie, na moment
stracił koncentrację, wtedy Gilmore wykorzystał okazję, uderzył wroga tarczą.
Chciał go krótko przesłuchać.
Madeline podeszła do leżącego wroga,
nadepnęła mu na nadgarstek, przeciwnik jęknął i wypuścił trzymany w nim miecz.
Dziewczyna przyłożyła mu nóż do gardła.
- Dlaczego? – zapytała chłodno.
Żołnierz nie odpowiadał. – Dlaczego nas zdradziliście?
Żołnierz splunął jej w twarz i zaśmiał
się, jak szaleniec. Couslandka wytarła twarz.
- Chwała rodowi Howe – powiedział, po
czym Madie poderżnęła mu gardło.
Madeline wstała i głośno westchnęła.
Miała na twarzy milion emocji, chciała krzyczeć, płakać, walić rękami w ścianę,
walczyć, poddać się – wszystko na raz. Jednak patrzyła tylko pustym wzrokiem w
podłogę. Gilmore podszedł do niej i delikatnie objął całując w czoło.
- Dzięki Stwórcy! Ty żyjesz!
Oboje natychmiast odżyli. Eleonora
Cousland biegła w okrwawionej zbroi, z łukiem na plecach i wyrazem ulgi na
twarzy.
Madeline wyrwała się kochankowi i
podbiegła do matki, rzucając jej się na szyję. Starsza kobieta ją uścisnęła i
pogładziła uspokajająco po włosach, jakby mówiąc: „Wszystko będzie dobrze”.
Eleonora puściła ją, rozejrzała się dookoła
i naliczyła pięć ciał wrogów. Popatrzyła na lekko speszonego sytuacją Gilmore’a
– wpadli. Ale teraz nie było to istotne. Ważne, że oboje żyją, pomyślała pani
Cousland.
- Widziałaś swojego ojca? Nie
przyszedł do sypialni. – Madie pokręciła głową. – Musimy go znaleźć! Gilmore,
ty idź na dół i pomóż przy obronie wrót.
Gilmore jej skinął i pobiegł na dół.
- Przydałoby się również sprawdzić co
z Orenem i Orenią – powiedziała Madeline. Jej matka chwilę się zastanowiła i
kazała córce ubrać zbroję.
Po chwili dziewczyna przyszła w pełni
wyekwipowana i gotowa do walki. Z dołu słychać było coraz więcej odgłosów
walki. Couslandki ruszyły do pokoju Fergusa, jednak pewna rzecz nie dawała
Eleonorze spokoju.
- Jak długo to ukrywaliście?
Madeline się speszyła, z jednej strony
było jej wstyd, z drugiej, cieszyła się, że matka przyjęła to tak spokojnie, a
z trzeciej, była roztrzęsiona wydarzeniami. Westchnęła.
- Kilka lat. – Oczy Eleonory zrobiły
się większe. – Nie chciałam słuchać o tym, że miłość do kogoś takiego nie
przyniesie profitu Couslandom, że muszę znaleźć męża wśród możnych i tak
dalej...
- Kochanie, ja i ojciec nigdy do
niczego byśmy cię nie zmusili – mówiła Eleonora, otwierając drzwi do pokoju
Fergusa. – Jeżeli go kochasz...
Ich oczom ukazał się okropny obraz,
mały chłopiec z poderżniętym gardłem, a obok niego kobieta w sukni zabarwionej
krwią. Kobiety cofnęły się z przerażenia. Eleonora wrzasnęła z rozpaczy,
podbiegła do ciała Orena i utuliła go.
- Mój mały Oren! Jakim potworem trzeba
być, żeby zrobić coś takiego?! – płakała pani Wysokoża.
Po policzkach Madie zaczęły płynąć
łzy. Pierwszy raz w życiu czuła taki ból – jej bratanek, żona jej brata, leżeli
tu, brutalnie zabici. Dziewczyna podeszła do Oreni i przyjrzała się ranie, od
której zginęła. Brzuch miała rozcięty tak, że wnętrzności wypłynęły na
zewnątrz. Było widać wystającą macicę, w której znajdowała się mała istota –
drugie dziecko Fergusa i Oreni, nie chwalili się nim, ale nietrudno było
zauważyć, że kobieta jest już w czwartym miesiącu ciąży.
- Zapłacą za to – szepnęła Madeline.
- Oni nawet nie biorą zakładników.
Chcą nas po prostu wybić... – Eleonora puściła wnuka. – Biedny Fergus... Chodź,
nie chcę na to patrzeć. – Spojrzała na córkę czerwonymi od płaczu oczami. –
Trzeba znaleźć twojego ojca.
Wyszły z pomieszczenia, nie mogły się
poddać. Madeline w poszukiwaniu ocalałych zaglądała do każdego pomieszczenia,
jednak wszyscy byli martwi. Znalazła ciało pani Landry i Dairrena. Jej
przyjaciel miał tyle planów, a teraz nie żył. Uczucie bezsilności ją dobijało.
Nagle jej matka się zatrzymała.
- Słyszysz? Odgłosy walki są coraz
głośniejsze. Ludzie Howe’a są wszędzie! – przeraziła się matka.
- Stawmy im czoła – odpowiedziała
Madeline z determinacją w oczach. Jej matka tylko pokręciła głową.
- Nie żartuj. W ten sposób tylko dasz
się zabić. Najważniejsze teraz jest, żeby jak najszybciej stąd uciec. Bez
ciebie i Fergusa, ród Couslandów przestanie istnieć. Musimy dostać się do
spiżarni, tam uciekniemy wyjściem dla służby... – urwała, żeby się namyśleć. - Frontowa
brama... Tam na pewno jest twój ojciec.
Ruszyły bocznym korytarzem, tam
trafiły na grupę żołnierzy arla Howe’a. Eleonora szybko naciągnęła strzałę i
wypuściła ją w kierunku wroga, trafiając w szyję jednego. Madeline zaczęła biec
na przeciwników z wyjętymi sztyletami, docierając do nich skutecznie
skontrowała dwa ataki, zabijając napastników. Do walki dołączył służący
Couslandów – miał marną tarczę i kiepski miecz, ale dawał sobie radę. Davon
zaczął się szarpać z innymi psami – Eleonora mu pomogła, strzelając w bok
wrogiego mabari.
Gdy walka dobiegła końca, wszyscy
dotarli do Wielkiej Sali. Tam toczyło się piekło. Pozostali strażnicy z Wysokoża ostatkami sił
odpierali żołnierzy wroga, którzy się przedarli. Frontowa brama była
zabarykadowana, ale nie była to imponująca konstrukcja. Lada chwila zostanie
sforsowana i będzie po nas, pomyślała Madeline.
Kobiety rzuciły się do walki. Eleonora
stanęła w dogodnym miejscu i strzelała – cały czas trafiając – do ludzi Howe’a,
Madeline natomiast pomagała tam, gdzie strażnicy ledwo łapali oddech. Dzięki
niewielkiej pomocy, walka dobiegła końcowi, ludzie mieli czas się przygotować,
nim więcej najeźdźców wejdzie do zamku.
Gilmore zobaczył Madie, która
opatrywała czyjąś rękę. Podszedł do niej i przyglądał się czynności. Eleonora
rozmawiała z człowiekiem, który teraz zarządzał strażą, więc mieli chwilę
czasu.
- Powinno być dobrze – powiedziała
Madeline do strażnika, klepiąc go po ramieniu. Odwróciła się i ujrzała twarz
ukochanego. Rycerz zauważył, że do jej oczu napłynęły łzy. Ujął jej twarz w
dłonie i przyjrzał się, czy wszystko z dziewczyną w porządku.
- Obawiałem się najgorszego – szepnął.
Madie smutno się uśmiechnęła.
- Nie tak łatwo mnie zabić. – Gilmore
objął ją mocno. – Musimy iść do wyjścia w spiżarni – dodała.
Gilmore spojrzał na ludzi, z którymi
walczył, na ledwo trzymającą się w całości bramę, na swojego dowódcą, na leżące
ciała wrogów i przyjaciół.
- Nie mogę – szepnął. – Jeżeli pójdę,
nie powstrzymamy ich dostatecznie długo, byście mogli uciec.
Madeline zaczęła nerwowo kręcić głową.
Na jej twarzy pojawił się grymas rozpaczy, wtedy podeszła jej matka. Lady
Cousland, mimo zakrwawionej zbroi i kilku widocznych siniaków, dalej świetnie
się prezentowała. Emanowała spokojem oraz zawziętością. Pogładziła córkę po
głowie.
- Musimy iść. – Głos miała smutny, ale
stanowczy. Gilmore wypuścił dziewczynę z objęć.
- Nie zostawię cię – powiedziała
łamiącym się głosem. Spojrzała na matkę, niczym małe dziecko chcące na coś
zgody. – Proszę, nie opuszczaj mnie.
Gilmore ostatni raz przyciągnął ją do
siebie i pocałował.
- Kocham cię – szepnęła Madie. Nagle
brama zadrżała. Pojawił się w niej wyłom od tarana.
- Madeline, musimy iść! – krzyknęła
jej matka. Gilmore ją puścił, a Eleonora złapała ją za rękę i zaczęła ciągnąć
na korytarz. Dziewczyna nie spuszczała wzroku z ukochanego, rycerz tylko
wyszeptał: „A ja kocham ciebie”.
Couslandówny biegły do spiżarni, Davon
był tuż za nimi. Po drodze zabiły kilku żołnierzy Howe’a. W Madeline zagotowała
się krew, mordowała ich z taką nienawiścią i brutalnością, że Eleonora musiała
ją odciągać od martwych przeciwników. Matkę przerażała ta nagła zmiana, ale nie
mogła na nią nic poradzić. Po pewnym czasie ukazały im się drzwi do spiżarni.
Eleonora je otworzyła. Przy kamiennej wnęce zobaczyła konającego męża.
- J-jesteście – wyjąkał.
- Bryce! – prawie krzyknęła, podbiegła
do niego i przyjrzała się jego ranie. Nie wyglądało na to, że miał szansę z
tego wyjść. – Krwawisz...
- Dlaczego Howe to robi? – zapytała
Madeline.
- To nie ujdzie mu na sucho – warknął
słabo Bryce. – Król...
- Musimy cię z tąd zabrać...
- Obawiam się... Że musiałybyście
zostwić tu kawałki mojego ciała...
- Bryce! To nie czas na żart! –
krzyknęła Eleonora, ale szybko ujrzała w oczach męża, że to nie był żart. Był
bardzo ciężko ranny.
- T-trzeba znaleźć F-fergusa...
Powiedzieć mu, co się s-stało – mówił Bryce Cousland.
- I dokonać zemsty – dodała jego
córka. Teryn pokiwał głową.
- Tak... Zemsta. - Eleonora nie
chciała tego słuchać, chciała uciec z rodziną jak najdalej mogła. Jej mąż
zrozumiał, że kobieta go nie zostawi. – Kochana, zamek jest otoczony... N-nie
dam rady...
Madeline nie miała ochoty tracić tego
dnia kolejnej ukochanej osoby. Chciała zostać, chciała walczyć, mogła nawet
umrzeć, jeżeli miałaby umrzeć wśród swoich. Ale nie było takij możliwości.
- Teryn ma racje, ludzie Howe’a nie
odkryli jeszcze tego przejścia, ale otoczyli zamek. Trudno będzie się
przedrzeć.
Młoda Couslandka nie zauważyła, kiedy
Duncan wszedł do spiżarni. Miała nadzieję, że Strażnik jakoś im pomoże, uratuje
ich.
- Chcieliśmy dotrzeć do was
wcześniej... ale się nie udało – wyjaśnił ojciec. – D-duncan pomógł mi się tu
dostać – przerwał i spojrzał błagalnie na Strażnika. – Proszę, zabierz moją
żonę i córkę w bezpieczne miejsce.
- Tak zrobię, mój panie, ale
potrzebuję czegoś w zamian. – Co on sobie wyobraża, pomyślała zdenerowowana
Madie. Wyraz twarzy ojca, mówił, że zgodzi się na wszystko, więc Duncan
kontynuował. – To, co się tutaj dzieje jest niczym w porównaniu do zła, które
grasuje po świecie. Przybyłem w poszukiwaniu rekruta i odejdę z rekrutem. –
Ojciec kiwnął głową.
- Mówisz o mnie? – zdziwiła się Madie.
Duncan krzywo się uśmiechnął.
- Dotarłaś tu, pokonując po drodze
dużą liczbę żołnierzy Howe’a. Intencje Stwórcy są jednoznaczne – przerwał, na wypadek,
gdyby ktoś miał coś przeciwko. – Zabiorę terynę i twoją córkę do Ostagaru. Tam
będą bezpieczne. – Ojciec patrzył na niego ze zrozumieniem, nie wyrażając
dezaprobaty. Duncan zwrócił się do Madie – Oferuję ci miejsce w Szarej Straży. Walcz
z nami.
Madeline zmierzyła go chłodno
wzrokiem.
- Przyjmuję twoją ofertę.
- Bryce, jesteś pewien, że to dobry
pomysł? – zapytała Eleonora.
- Nasza córka nie zginie w wyniku
zdrady Howe’a. Przeżyje i zrobi coś dla świata.
Eleonora spojrzała smutno na córkę.
- Kochanie, idź z Duncanem. Razem
będziecie mieć większe szanse na ucieczkę.
- Eleonoro... – jęknął Bryce.
- Cicho, Bryce. Zostanę tu i zabiję
każdego, kto przejdzie przez te drzwi. Zyskam dla was więcej czasu.
- Kocham was. Bardzo. – Z oczu
Madeline popłynęły łzy. Objęła rodziców po raz ostatni.
- Zatem żyj, przyłącz się do Szarej
Straży i zrób to, co właściwe.
Nagle rozległ się łomot, brama została
sforsowana. Duncan podał dziewczynie rękę i poszedł z nią do wyjścia. Madeline
spojrzała na matkę i ojca, słabo się uśmiechnęła i odeszła.
Strażnicy byli gotowi. Wiedzieli, że
to ich ostatnia walka, nie mogą jej przeżyć, ale mogą ją wygrać. Wystarczyło
zyskać na tyle dużo czasu, by Couslandom udało się uciec. To będzie
zwycięstwem. Nawet, gdy umrą, zostaną zapamiętani, przejdą do legendy, bardowie
będą opiwać tą bitwę w pieśniach. Ale Couslandowie muszą uciec. Roy był młody,
niedawno zaczął służbę na zamku, jego żona była teraz w ich małym domku i
spała, tuląc ich małe dzieci – córkę Miriam i syna Treya.
Już ich nie zobaczy, czuł z tego
powodu żal. Jego piękna żona owdowieje w tak młodym wieku, dzieci stracą ojca.
Pewnie nie czułby takiego strachu, gdyby wiedział, że po jego śmierci
Couslandowie zajmą się jego rodziną. Ale Howe był okrutny i nigdy by tego nie zrobił.
Roy spojrzał na swój nadgarstek,
przewiązany kolorową bransoletką z koralików od Miriam. Miała mu przynosić
szczęście. Rozległo się kolejne uderzenie w bramę. Do oczu strażnika zaczęły
napływać łzy. Nie zobaczy ich ponownie.
Spojrzał na towarzyszy broni.
Większość miała żony, dzieci, niektórzy nawet wnuki. Nikt się nie spodziewał,
że dziś umrze. Roy przyjrzał się Gilmore’owi, rycerzowi, który chwilę temu
pożegnał się z córką teryna. Też miał łzy w oczach.
Kolejne uderzenie w bramę. Roy zaczął
cytować Pieśń Światła.
Światło
poprowadzi go,
Ścieżkami
tego świata,
Prosto
do następnego.
Dla
tego, kto zawierzy
Stwórcy,
ogień będzie
Niczym
woda.
Jak ćma
leci do ognia,
Tak on,
Ujrzawszy
ogień,
Poleci
ku Światłu.
Nie
zawaha się on przed Zasłoną
I nie
zazna strachu przed śmiercią,
Gdyż
Stwórca ochroni go
I da
siłę jego mięśniom,
Będzie
dlań podstawą i mieczem.
Brama została sforsowana.
czwartek, 5 listopada 2015
Legendy o Sithach
To post, gdzie znajdują się odnośniki do poszczególnych postaci. Opowiadania są całkowicie niekanoniczne, niektóre mogą mieć coś wspólnego z EU.
Są to pojedyncze opowieści o Sithach, nie będą rozwijane (tylko te krótkie opowiadanka).
Miłej lektury :D
Są to pojedyncze opowieści o Sithach, nie będą rozwijane (tylko te krótkie opowiadanka).
Miłej lektury :D
Meetra Surik (Wygnana Jedi)
Ostrzegam, że ten tekst to całkowity nie-kanon (tak, wiem, że KotOR nie jest kanoniczny, ale opisane tu wydarzenia są jeszcze mniej kanoniczne, więc nie bijcie).
***
Leżała na ziemi, tuż obok upadły
miecze, którymi władała poprzez Moc kilka chwil temu. Martwa wyglądała na
młodszą, mniej obrzydliwą. Być może nawet budziła politowanie u słabych. Ale
nie u Meetry.
Meetra Surik, Wygnana, wiedziała, że
doszła na koniec drogi. Zabiła wszystkich pozostałych Mistrzów. Zabiła Krei...
Trayę. Zabiła trójkę Sithów. Tak po prostu – zabiła ich. Na początku czuła się
winna, jednak z czasem, gdy zaczynała czuć jak bardzo wszyscy nią gardzą, jak
bardzo pragną jej ponownego upadku, jak niezadowoleni są, że znów posiadła
połączenie z Mocą, przestała mieć wyrzuty sumienia.
Vrook Lamar, Kavar, Zez – Kai Ell,
Atris i Vash, której Meetra nie zdążyła dorwać w swoje ręce przed Sionem. Jego
też zabiła. Zabiła wszystkich, którzy mogli stanąć na jej drodze, a przy okazji
zdobyła sojuszników.
Jakże Revan byłby zawiedziony,
widząc to, co się stało. Wielki Lord Sithów wrócił na „ścieżkę światła” i
został okrzyknięty bohaterem, znów był Jedi. A Wygnana? Nie była Jedi od dawna
i nie czuła, aby ktoś pragnął jej powrotu. Pragnęli jej ci, których znalazła,
gdy ją odrzucono, pogardzono nią, trzymano pod kluczem na republikańskim
statku. Peragus ją odmienił.
Cóż zrobić, gdy jest się w obcym
miejscu, wokół polują na ciebie zabójcy, droidy i nie pamiętasz, co się działo
wcześniej, gdy pomoc oferuje jedynie na wpół martwa staruszka i siedzący w celi
mężczyzna? Trzeba sobie radzić, myślała Meetra.
Dzięki Krei przypomniała sobie o
Mocy, dzięki Krei nauczyła się nią władać na nowo. Dzięki Krei zabiła ich
wszystkich. A teraz zabiła Kreię. Może to był jej plan? Może ona tego chciała?
Kreia była tajemnicza, mądra i przerażająca w swoim spokoju. Największym
pytaniem było, czemu Kreia wróciła do swojej akademii na Malachorze V?
Żeby Meetra zadecydowała po raz
ostatni.
Skierowała się do wyjścia z głownej
sali, gdzie stał Atton.
- Potrzbujesz towarzystwa? Aktualnie
nic nie robię – rzekł. – Poza tym, gdy nie ma mnie w pobliżu zawsze wpadasz w
niezłe tarapaty, więc kto wie co może się stać.
Meetra delikatnie się uśmiechnęła na
jego widok. Tak, potrzebowała towarzystwa, zwłaszcza jego. Ale przypomniała
sobie słowa swojej mentorki, która przed
śmiercią przepowiedziała jej przyszłość.
-
Co z Attonem? – zapytała Meetra.
Kreia
z dezaprobatą pokręciła głową.
-
Atton jest, jak zawsze, głupcem.
-
Kocha mnie?
-
Jest głupcem... I to całkowicie odpowiada na twoje pytanie. Nie ma nic do
zaoferowania komuś takiemu jak ty – i nawet taki głupiec jak Atton nie jest
takim ignorantem, żeby nie wziąć tego pod uwagę.
Głupiec. Tak go zawsze nazywała,
chociaż wiedziała, że między nim a Meetrą coś jest. Chciała wybić te myśli z
głowy uczennicy? A może zwyczajnie go nie lubiła? Lub czuła w nim tą Moc.
Atton był silny. Bardzo silny. Jego
wola, umysł, umiejętności – to wszystko robiło wrażenie. Meetra nawet czuła, że
mogłaby go wziąc na swojego ucznia. Właściwie już to zrobiła, ale nauczyła go
głównie podstaw. Teraz mogła mu pokazać pełnu potencjał Mocy. A może już go
znał?
Gdy Sion stanął mu na drodze i
doszło do konfrontacji, Attonowi udało się go pokonać. Meetra nie wiedziała jak
to zrobił, ale czuła, że to coś niezwykłego – zwłaszcza u kogoś, kto tak krótko
się szkoli.
No i zabił Micala.
Tego też nie rozumiała. Ale miała zamiar
się dowiedzieć. I to jak najszybciej.
- Dobra, to dokąd tym razem idziemy? Bo wiesz,
ostatnio rozwaliliśmy stację paliwową na krawędzi wszechświata, potem ci
Sithowie, no i... Resztę znasz. – Brzmiał tak spokojnie, wręcz przyjemnie.
Emanował swoistą radością, o co mogło chodzić?
Meetra wzięła głęboki wdech,
wiedziała, że o czymś zapomniała, że jest jeszcze jedna rzecz, którą musi
uczynić, nim zacznie myśleć o przyszłości... i słowach Krei.
Wróciła na środek Sali, gdzie leżała
Kreia. Meetra podniosła jej ciało i wrzuciła do jądra planety. Ponownie
odetchnęła. Zrobiłam to, pomyślała, teraz ja jestem Mroczną Lady Sithów.
Podniosła miecze Darth Trayi i wróciła do nieco skonsternowanego Attona.
- Wracajmy na Mrocznego Jastrzębia –
powiedziała zdecydowanie, Rand pokiwał twierdząco głową i ruszyli na statek,
który jak się okazywało, nie był bardzo daleko.
Statek, mimo uszkodzeń nie wyglądał
tragicznie. Mandalore, Bao – Dur i jego mały droid już zajęli się naprawami.
Meetra poczuła mdłości. Zbyt dużo wrażeń, wytłumaczyła sobie. Rozejrzała się po
Jastrzębiu, nie wiedząc czego szuka. Albo kogo?
- Ktoś wrócił? – zapytała mechanika.
- GO – TO i HK, mimo, że to droidy,
widać było po nich, że zrobiły coś złego – odpowiedział swoim monotonnym
głosem. – Nie było z nimi T3.
Meetra drgnęła, ten droid był
najważniejszy, najbardziej użyteczny i najbardziej znienawidzony przez GO – TO.
Wyprostowała się i poszła tam, gdzie zawsze widywała droidy.
HK i GO – TO stali obok siebie, nie
odzywali się, ale drgnęli, gdy zobaczyli swoją przywódczynie.
- Gdzie T3? – zapytała bez wstępów.
Droidy milczały. – Gdzie astromech?
Czerwona lampka na GO – TO
zaświeciła mocniej.
- Przypuszczam, że nasz mały
przyjaciel gdzieś się... zagubił.
Meetra nie wytrzymywała już w
czarnym droidem – prezentem.
- Ach tak? – wyciągnęła miecz i
jednym ruchem przecięła latającą kulę na pół.
HK cofnął się odruchowo. Jego
protokuł zabraniał mu atakować swoją panią, nawet jeżeli ona chciała zaatakować
jego.
- Przyprowadź mi T3. Teraz. –
Uniosła znacząco miecz. Droid kiwnął głową na znak przyjęcia rozkazu. – I
sprzątnij to – powiedziała, wskazując na resztki GO – TO. – Od początku miałam
dość tego czegoś. – Schowała miecz. HK wyszedł ze statku poszukać astromecha,
musiała też poczekać na ewentualny powrót Visas i Miry. Bądź, co bądź, były
użyteczne, potrafiły walczyć. Przydadzą się jeszcze, skwitowała w myślach
Meetra.
Teraz musiała pomyśleć.
Akademia Trayi była w dużo lepszym
stanie, niż planeta, ale to właśnie ta planeta nie dawała jej spać po nocach.
To wspomnienia z tej planety sprawiały, że miała ochotę zwymiotować własne
wnętrzności. Każda chwila tu sprawiała, że cierpiała męki wojny w kółko i w
kółko, bez przerwy. Ale tu Ciemna Strona żyła naprawdę. Cały Malachor V był
skupiskiem ciemności, bólu, cierpienia. Ta planeta, sprawiała Meetrze tyle
bólu, że aż dodawała jej sił. Dlatego udało jej się zabić Siona i Kreię –
zagłębiła się w mrok tego świata, zmieniła go w potęgę.
Potęga
daje mi zwycięstwo.
A to ostatnie zwycięstwo zmieniło
ją jeszcze bardziej niż pokonanie wszystkich pozostałych mistrzów jedi. Dzięki
tym wszystkim walkom, zmieniła swoje wspomnienia i lęki w siłę, większą, niż
jakikolwiek Sith czy Jedi dotąd posiadał. Zabijając Kreię całkowicie odrzuciła
to, co ją trzymało na uwięzi – zasady, Kodeks Jedi, doktryny wpajane od
najmłodszych lat, moralność.
Zwycięstwo
wyzwala mnie z okowów.
Zrobiła to, co zrobiłby każdy Sith –
zabiła własną mistrzynię. I natychmiast sobie coś świadomiła. Sama stała się
Sithem. Cytowała nieświadomie słowa Sithów, czerpała siłę z ciemności, nie
światła. Nie myślała o swoich towarzyszach, jak o przyjaciołach, ale jak o
narzędziach. Nawet o Attonie.
Chciała pójść do niego na mostek,
ale nie wiedziała po co. Miała zapytać: „Hej, chcesz zostać moim uczniem, a tym
samym Lordem Sithów?”. Nie, to nie był dobry pomysł. Musiała pierw zadecydować,
czy zostać na Malachorze, czy go raz na zawsze zniszczyć. A tą decyzję mogła
podjąć tylko w jeden sposób.
Przełknęła ślinę i zamknęła oczy.
Wsłuchała się w planetę, w Moc, która ją otaczała. Po jej plecach przeszły
ciarki, poczuła ukłucie zimna i bólu, dźwięk tysięcy krzyków, płaczu. Zachwiała
się, ale nie przerwała połączenia. Wzięła głęboki wdech i zagłębiła się dalej w
Moc. Czuła strach wszystkich, którzy wtedy byli na Malachorze. Czuła łzy i rany
każdego żołnierze i żołnierki – Mandalorian i Republiki. Przypomniała sobie
wydarzenia ze szczegółowością większą niż kiedykolwiek. Szumiało jej w głowie,
słyszała szepty oskarżeń, błagań, to czego sama doświadczyła, a także tego, co
było na drugim planie. Przed zamkniętymi oczami migały jej obrazy martwych lub
konających, sanitariuszy opatrujących rannych, ludzi żegnających się przez
Holo-Net z bliskimi. Twarze płaczących dzieci, zasmuconych rodzin pojawiały się
i znikały. Ostatnie, co zobaczyła, była ona i Revan, wydający rozkaz
uruchomienia Generatora Masy.
Którą
wojnę właśnie zakończyłaś, by rozpocząć kolejną?
Meetra natychmiast przerwała
połączenie, otworzyła szeroko oczy i zakrztusiła się powietrzem. To był głos
Revana.
Visas i Mira wróciły całe, choć
trochę poobijane. Bardziej niż trochę. Visas miała uszkodzony kręgosłup, ale
Mira przyniosła ją na własnych rękach, żeby ktoś ją poskładał w – jak to ujęła
– bardziej cywilizowanym świecie. Meetrę zastanawiała przyjaźń, która nawiązała
sie między dwoma zupełnie innymi kobietami. Obie były inteligentne i dobrze się
z nimi rozmawiało, ale miały tak odmienne charaktery, że Surik nie miała
pojęcia, jak sie polubiły.
Meetra przyjżała się nieprzytomnej
Visas, leżącej w pomieszczeniu medycznym, gdzie zwykł bywać Mical.
- Pierwszy raz mi go brakuje –
skomentowała Mira, patrząc ze współczuciem na Miralukę. – Poradziłby sobie z
tym...
- Lepiej niż ja? – prychnęła Surik.
Czuła, że Visas będzie żyła i dalej będzie walczyć, o ile odstawią ją w miarę
szybko do dobrej stacji medycznej. Tylko po co?
Meetra wyjęła miecz świetlny,
włączyła go i nim Mira zrozumiała, co chce zrobić, przebiła Visas mieczem.
Łowczyni Nagród wydała z siebie stłumiony okrzyk.
- N-nie! – wrzasnęła Mira i uklękła
przed ciałem przyjaciółki. Przez chwilę Meetra myślała, że Mira będzie płakać
nad ciałem Miraluki, ale tak się nie stało. Łowczyni od razu dobyła miecza i
wycelowała nim w Meetrę.
- Jak mogłaś?! – krzyczała. – Wiesz,
że dało się jej pomóc!
Meetra patrzyła na jej wybuch z
wyższością.
- Jej życie, było moje.
Do oczu Miry zaczęły napływać łzy.
Schowała miecz i upadła na kolana. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Meetra
usłyszała brzęczenie T3. Również schowała broń i udała się na spotkanie z małym
astromechem.
T3 piszczał zdenerwowany całym
zajściem. Jego niektóre obwody wyglądały na przepalone, ale nie wyrządziło mu
to większych szkód. HK stał tuż obok.
- Stwierdzenie: Widzisz, moja pani,
znalazłem go. Teraz nie musisz sie już niczego obawiać.
Droid wydał z siebie serię dźwięków,
wyrażających jego żal do „droida protokolarnego” oraz groźbę: „Gdybym nie miał metra
wzrostu i nie był astromechem, załatwiłbym cię tak, że twój pierwszy właściciel
nie poznałby części”.
- Stwierdzenie: Pani, teraz, kiedy
znalazłem naszego małego przyjaciela, pozwolisz, że udam się w celu naprawy
kilku części?
Meetra zmrużyła oczy.
- Oczywiście, HK – powiedziała
słodko. – Ale pamiętaj, że nie jesteś niezastąpiony. Być może modele 50
faktycznie są lepsze. I są mniej zdradliwe – dodała. – Jeszcze jeden błąd, a
skończysz jak GO – TO.
Droid skinął głową i udał się do
pomieszczenia, w którym zwykł przeprowadzać naprawy lub się ładować. W tym
czasie, Surik przyklęknęła przed astromechem.
- W porządku? – T3 przytaknął. –
Jesteś mi potrzebny. W zasadzie, tylko tobie w pełni ufam. – Dotknęła
przypalonych obwodów astromecha i się skrzywiła. – Idź do Bao – Dura i powiedz
mu, żeby cię natychmiast naprawił. – Astromech bez odpowiedzi odjechał.
Meetra poszła na mostek i wybrała
kordynanty Dxunu. Atton, który zajmował się deską rozdzielczą Mrocznego
Jastrzębia spojrzał na nią skonsternowany.
- Dlaczego Dxun? – zapytał.
- Trzeba odstawić Mandalore’a –
skwitowała.
- A co z Malachorem?
Meetra nie odpowiedziała. Wydała
jedynie rozkaz, żeby startował.
Meetra medytowała w pokoju Krei na
lewej burcie. Czuła, jakby jej mentorka stała tuż obok niej i uczyła o Mocy.
Każdym aspekcie Mocy.
- Puk, puk? – usłyszała. – Można?
Surik podniosła wzrok i zobaczyła
Attona. Teraz dopiero zauważyła coś, co działo się z nim od dawna. Jego
przystojna twarz zaczęły coraz bardziej szpecić zmarszczki, brązowe oczy
zmieniły barwę na żółty, a pod nimi pojawiły sie worki. Nawet jego włosy
zszarzały.
- Tak, wejdź – rzekła, nie wstając.
– Właściwie, chciałam z toba porozmawiać.
Atton usiadł koło niej, skrzyżował
nogi i się wyprostował.
- Na Dxun będziemy za kilkanaście
godzin. To daje nam sporo czasu na rozmowę – uśmiechnął się. – Dlaczego Mira
wygląda, jakby zamierzała zabić wszystkich w promieniu całego parseka? Znaczy
się, bardziej niż zwykle?
Meetra spojrzała mu prosto w oczy.
- Zabiłam Visas.
Atton wyglądał na zaskoczonego. Nie
wiedział, co powiedzieć, jak zareagować. Krzyczeć? Chwalić? Odejść?
- Nie potrzebowaliśmy jej, a teraz
jest martwa. Jej życie było moje, dobrze wiesz. Nie zabiłam jej podczas
pojedynku, a zabiłam teraz.
Rand prychnął.
- Więc wyszło na to samo?
- Dokładnie – odpowiedziała pewnie
Meetra. – Wedle Jedi, nasza droga Visas „połączyła się z Mocą”. Jej śmierć dała
też Mirze nową siłę. Nie przejmuj się tak.
Mężczyzna skinął głową.
- Ufam ci – powiedział. – O czym
chciałaś porozmawiać?
Meetra szeroko się uśmiechnęła.
- Teraz, gdy Traya – moja mistrzyni
– nie żyje, powinnam zająć jej miejsce jako Mroczna Lady Sith. To również
oznacza, że muszę znaleźć ucznia. Uważam, że ty się doskonale nadajesz.
- Ja? – zdziwił się, ale pozytywnie.
– Załatwiłaś Kreię, więc przejmiesz obowiązki naczelnego Sitha i potrzebujesz
mnie, żeby mieć pełen pakiet?
- No mniej więcej – skwitowała.
Atton przyklękł na jednym kolanie i pochylił głowę przed Meetrą.
- Ucz mnie, mistrzyni. Będę ci
wiernie służył, aż po kres – powiedział z pełną powagą, wręcz do niego
niepodobną. Meetra wstała i pomogła mu uczynić to samo. Spojrzeli sobie głęboko
w oczy i pierwszy raz się pocałowali.
-
Jesteśmy na miejscu! – oznajmił Rand z mostka. Meetra zdążyła się pożegnać z
Mandalore’em, podziękowali sobie za wspólną podróż i tak po prostu się
rozstali. Jej drużyna powoli malała. Wiedziała, że Bao – Dur nigdy jej nie
opuści, niezależnie co zrobi, droidy były jej wierne, ale Mira i Atton...
Słowa
Kreii były prawdą – faktycznie był głupcem, bo się w niej zakochał. Meetra
również dażyła go uczuciem, ale nie tak silnym, nie tak jednoznacznym.
Co
do Miry nie była pewna, czy powinna pozwolić jej żyć. Łowczyni była silna Mocą,
ale była porywcza. Odważna, lecz nieodpowiedzialna.
Nie
chciała być jak Kreia i wziąć dwójkę uczniów, których stłamsi w taki sposób, by
na nią polowali przez całą galaktykę w celu zemsty. Musiała wybrać jedno z
nich. W prawdzie zapytała o to Attona, ale nic mu nie obiecała. Ot, wiedziała,
że jest zainteresowany. Być może Mira również jest? Czuła, jak kieruje się
emocjami, by osiągać cel, jak łatwo przychodziło jej zabijanie, mimo, że
zarzekała się, iż go nie praktykuje. Widziała pasję Łowczyni, gdy przebijała
czyjeś ciało mieczem, gdy trafiała blasterem w krytyczny punkt.
Atton czy Mira?
-
Leć na Korriban – rozkazała Attonowi.
Westchnął.
-
Mam co do tego złe przeczucia...
Meetra
wyszła ze statku, zabierając ze sobą tylko Mirę i Attona. Za pierwszym razem,
gdy odwiedzili Korriban, czuli się nieswojo. Teraz mrok planety przepływał
przez nich, dodając sił. Ciemna Strona władająca życiem na tym świecie była
cudowna. Meetra wreszcie wiedziała, że robi prawidłowo. Szepty starożytnych
Sithów podpowiadały, że może mieć tylko jednego ucznia, jednak nie mówiły,
którego.
-
Miro, Attonie... – zwróciła się do stojącyh za nią osób. Ich dwójka wydawała
się być zaskoczona, Meetra tylko tajemniczo się uśmiechnęła i poprzez Moc,
zamknęła wejście do Mrocznego Jastrzębia. – Wasza Moc napełnia mnie dumą.
Niestety, nie mogę mieć dwójki uczniów – wyjaśniła. – Nie potrafię wybrać
jednego z was, ale mrok Korriban, potrafi – zakończyła złowieszczo.
Mira
i Atton popatrzyli po sobie, tym razem w ich spojrzeniach kryła się prawdziwa,
niczym niezmącona nienawiść do siebie nawzajem. Każde z nich pragnęło
zwycięstwa. Atton chciał być z tą, którą kocha, Mira chciała przewyższyc Meetrę
zdolnościami i zemścić się za zabicie Visas.
Meetra
odsunęła się od nich, dając im więcej pola manewru.
Oboje,
bez namysłu, wyciągnęli miecze. Czerwona i fioletowa klinga rozbłysnęły, ciche
brzęczenie broni było jedynym dźwiękiem, który mącił ciszę. Niegdyś towarzysze,
teraz wrogowie, stanęli w dogodnych pozycjach. Podwójny miecz Miry wydawał się
dawać jej przewagę, ale Atton znał na wylot jej sposób walki. Zaczęli na siebię
nacierać.
Atton
zaatakował pierwszy, chciał ciąć z prawej, ale Mira uskoczyła w górę i
wylądowała za Attonem. Nie odwracając się zablokował cios, zrobił piruet i ciął
nogi. Przeciwniczka odbiła jego miecz i popchnęła go Mocą. Mężczyzna upadł,
jednak nim Mira zdążyła go dojść, zgrabnie wstał i rzucił w nią mieczem.
Sparowała atak, podniosła rękaw swojej kurtki, pod którym miała swoją ukochaną
zabawkę – strzeliła z niej strzałką z narkotykiem, którą Atton zatrzymał i
zgniótł używając Mocy, nim go dosięgła.
Meetra
oglądała występ z niekłamaną przyjemnością. Dwójka młodych ludzi z parszywą
przeszłością na zmianę na siebie napierało i od siebie odsuwało. Każdy atak,
garda, kontra były dla niej piękne – sama ich tego nauczyła od podstaw.
Pokazała im, jak stworzyć miecze świetlne, jak posługiwać się Mocą w walce...
Jej towarzysze walczyli o to, które z nich zostanie jej uczniem.
Mira
natarła na niego, uderzając z każdej strony. Wydała z siebie krzyk wycieńczenia
za każdym razem, gdy Atton parował jej ciosy. Oboje chcieli już to zakończyć,
ale tak bardzo pragnęli zwycięstwa.
Zwycięstwo wyzwala mnie z okowów.
Muszę
się zemścić, rozkazała sobie Mira.
Muszę
jej bronić, rozkazał sobie Atton.
Jeszcze
raz złączyli miecze w szaleńczej walce o nauki Upadłej Jedi, Wygnańca, kogoś,
kto został właściwie osądzony, ale się zemścił.
Nagle
oboje przestali. Walka się zakończyła. Martwi leżeli na ziemi, zabici jednym
ruchem poprzez Moc. Meetra już wiedziała, kto to zrobił.
-
Generale...
Meetra
spojrzała na klęczącego zabraka, uśmiechnęła się zadowolona.
-
Mój uczniu – powiedziała ciepło. – Wstań, Bao – Durze.
sobota, 10 października 2015
Bohaterka Fereldenu Rozdział 8
Teraźniejszość
- Ufam, że twoje wojska dotrą na czas? - zapytał Bryce Cousland swojego
przyjaciela, Rendona Howe'a.
- Mam nadzieję, że tak - westchnął. -
Przepraszam, za to opóżnienie, to wyłącznie moja wina. - Howe zwiesił głowę.
- Nie, nie - pocieszył go teryn Wysokoża. -
Pojawienie się mrocznych pomiotów wprowadziło chaos, prawda? Ledwie zdążyłem
otrzymać wezwanie od króla... - wziął głęboki wdech. - Najstarszego syna wyślę
teraz, my wyruszymy jutro, jak za dawnych lat. - Bryce się uśmiechnął.
- Prawda - zaśmiał się Howe - chociaż wtedy
obaj mnieliśmy mniej siwych włosów na skroniach i walczyliśmy przeciwko
Orlezjanom, a nie pomiotom.
- Przynajmniej zapach będzie podobny - zażartował
Cousland. Obejrzał się w stronę drzwi wejściowych i zobaczył swoją córkę. -
Wybacz, dziecinko, nie zauważyłem cię. Howe, pamiętasz moją córkę, Madeline?
Arl Amarantu skupił
na niej wzrok i się uśmiechnął.
- Widzę, że wyrosłaś na silną, młodą kobietę.
Dobrze cię widzieć, moja droga.
- I wzajemnie, arlu Howe. - Madie odwzajemniła
uśmiech i skinęła mu głową.
- Mój syn, Thomas, wypytywał o ciebie. Może
następnym razem powinienem zabrać go ze sobą - zaczął Rendon. Madie zmarszczyła
brwi.
- Thomas jest o kilka lat młodszy ode mnie. -
Madeline znała tego chłopaka, nie przepadała za nim, więc tym bardziej nie
chciała, aby ktokolwiek aranżował coś między nimi. Poza tym, od paru lat była z
Gilmore'em, nie chciała niczego psuć, nawet ojciec by to zrozumiał.
- Gdy będziecie starsi, różnica wieku
przestanie mieć aż takie znaczenie - kontynuował Howe. Couslandka nie wiedziała
jak dać mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana, nie obrażając go przy
tym.
- Wątpię, żeby to zrobiło na niej wrażenie -
przerwał Rendonowi, puszczając przy tym oczko do córki. - Moja mała dziewczynka
- niech jej Stwórca błogosławi - lubi mieć własne zdanie. - Madeline odetchnęła
z ulgą. - Tak czy inaczej, wezwałem cię tu nie bez powodu. Ponieważ ja i twój
brat wyjeżdżamy, zostawiam zamek pod twoją kuratelą.
Młoda kobieta skinęła
głową.
- Zrobię co w mojej mocy, ojcze.
- To poważne zadanie - głos Bryce'a zmienił
ton. - Proszę cię, byś wzięła na siebie dużą odpowiedzialność. Pozostawiam tu
tylko symboliczną ilość strażników, w regionie trzeba utrzymać spokój - mówiąc
to, położył jej rękę na ramieniu. - Wiesz co mówią o myszach, które zostawia
się bez nadzoru kota? - Madeline lekko się zaśmiała. Ojciec często tak mawiał,
gdy była dzieckiem. Jednak teraz już nim nie była. - Właśnie, musisz kogoś
poznać. Duncanie? - rzekł teryn odwracając się. Podszedł do nich człowiek -
wysoki i muskularny, z czarną brodą i czarnymi włosami związanymi w kucyk, o
ciemnej karnacji i ciemnych oczach. Na oko był po czterdziestce, może
pięćdziesiątce.
- Wasza lordowska mość, nie wspominałeś, że
obecny będzie Szary Strażnik... - powiedział oschle Howe, wyglądał na
zdenerwowanego.
- Duncan przybył niedawno, bez zapowiedzi -
wyjaśnił Bryce. - To jakiś problem?
Arl Amarantu zacisnął
dłonie w pięści, ale ojciec chyba tego nie zauważył.
- Nie - warknął. - Oczywiście, że nie. - Był
coraz bardziej opanowany. - Proszę o wybaczenie, po prostu jestem...
zaskoczony.
Duncan zmrużył oczy, z Howem coś było nie tak.
- Rzadko mamy przyjemność oglądać ich na
własne oczy, ale to prawda - przeniósł wzrok na Madie. - Dziecinko, mam
nadzieję, że brat Aldus wyjaśnił ci, kim są Szarzy Strażnicy?
- To zakon wojowników, którzy dawno temu
pokonali mroczne pomioty - rzekła, po czym spojrzała przejęta na Duncana. - O
Stwórco...
Duncan się zaśmiał.
- Gdyby nas nie
ostrzegli o groźbie ze strony pomiotów, połowa kraju mogłaby znaleźć się pod
ich panowaniem nim zdążylibyśmy zareagować. Duncan zajmuje sie poszukiwaniem
rekrutów, zanim razem z nami dołączy do pozostałych Strażników na południu.
Wydaje mi się, że ma na oku sir Gilmore'a. - W głowie Madie zapaliła się
czerwona lampka. Jak to? Gilmore ma być Szarym Strażnikiem? Dlaczego?
Cholera...
- Jeżeli mogę sobie pozwolić na śmiałość,
chciałbym zwrócić uwagę, że twoja córka również byłaby doskonałą kandydatką. -
A to niespodzianka. Najpierw Gilmore, teraz ja, ciekawa sytuacja... W sumie to
nie byłoby takie złe, rozmyślała Madeline.
- Choć byłby to wielki zaszczyt, to mówimy tu
o MOJEJ CÓRCE - powiedział stanowczo Bryce Cousland.
- Dobrze, ojcze. Rozumiem - powiedziała
pokornie.
Duncan pokiwał głową.
- Nie martw się. Chodź bardzo potrzebujemy
nowych rekrutów, nie będę naciskał. - W ten sposón zakończył temat.
Bryce Cousland się
skrzywił.
- Podczas mojej nieobecności dopilnuj, aby
Duncan dostał wszystko, o co poprosi.
Łącznie z rekrutami,
pomyślała Madie, ale nic nie powiedziała, tylko kiwnęła głową.
- Idź do Fergusa i poinformuj go, że wyruszy
dziś sam, ponieważ mamy opóźnienie.
Couslandka skłoniła
się i opuściła salę.
Strażnicy, pilnujący korytarzy i
różnych pomieszczeń uprzejmie ją witali. Było ich dużo mniej niż zwykle, sala
treningowa również opustoszała. Jakby z zamku uleciała dusza. Nagle usłyszała
zagłuszone szczekanie. Cholera, pomyślała Madeline.
- Tu jesteś! - zawołał sir Gilmore lekko
zdyszany. - Twoja matka kazała mi cię odszukać.
- Fajnie, że znów jesteś chłopcem na posyłki -
prychnęła młoda kobieta. Cieszyła się, że widzi swojego ukochanego, pomimo
zgiełku panującego w pałacu. Rycerz także nie wyruszał na południe.
- Nie wynajmujecie wystarczającej liczby
chłopców na posyłki - zażartował - ale nie o to chodzi. Twój pies wlazł do
spiżarni.
- Davon znów to robi? - zapytała zrezygnowana.
- Straszy służbę, a niania grozi, że odejdzie.
Sytuacja jest poważna.
- Niania nie odejdzie - powiedziała
lekceważąco. - Zajmowała się mną, gdy byłam mała. Za bardzo by za mną tęskniła
- dodała z wyższością.
- Ja bym nie tęsknił - odparł, po czym dostał
od towarzyszki kuksańca w bok. Zaśmiał się, przyciskając dłoń do bolącego
miejsca.
Przeszli razem kilkanaście metrów
korytarza, żeby po chwili stanąć przed drzwiami do kuchni.
- Panie przodem - powiedziała Madie z
szyderczym uśmiechem. Gilmore pokręcił głową i wszedł do pomieszczenia.
Wszędzie walały się worki, warzywa i ziarna pszenicy, w kącie stali skuleni
dwaj elfi służący, niania weszła na stół, po minie można było wnioskować, że
się wściekła.
- Madeline!
Dziewczyna jęknęła.
- Zabieraj stąd tego kundla, ale już! -
wrzeszczała w amoku. Madie prawie wyrwało się: "Dobrze, nianiu", ale
w odpowiednim momencie przypomniała sobie, że ma ponad dwadzieścia lat. Weszła
z Gilmorem do spichlerza, zastali tam Davona, który głośno szczekał do worka ze
zbożem.
- Co za bałagan... - skomentował Gilmore.
- Zaraza! Głupi psie! Uspókuj się! Co z tobą
się dzieje?
Pies rzucił się
worek, na co dwójka wojowników nie wiedziała, jak zareagować. Po chwili
szamotania z worem, mabari przyniósł w pysku wielkiego, szarego szczura. Oczy
Madeline się rozszerzyły, wyjęła z cholewy buta mały sztylet, Gilmore miał przy
sobie miecz. Ze szmacianych worków wyszedł tuzin obrzydliwych szczurów z
czerwonymi oczami, które głośno piszczały. Miały jakieś trzydzieści centymetrów
wysokości i pół metra długości. Dwójka młodych ludzi szybko zaczęła je dźgać
swoją broniom, zwierzęta mocno krwawiły, ochlapując ich, przy każdym rozcięciu
tętnicy. Nie zajęło im wiele czasu zabicie szkodników.
- Sukienka do wymiany - rzekła dziewczyna,
przyglądając się materiałowi.
- Przypomina mi to początki tych opowieści o
bohaterach, które kiedyś opowiadał mi dziadek.
- Niech zgadnę - uratowali świat - zakpiła,
podchodząc do psa.
- Oczywiście. Od tego są bohaterowie, o
których opowiadają dziadkowie - odpowiedział dumny. Madie przyjrzała sie
swojemu mabari. Davon patrzył jej chwilę w oczy, po czym polizał po całej
twarzy. Dziewczyna go odepchnęła, ale się zaśmiała.
- Dobra, dobra. Nie obrażam się - pocałowała
zwierzę w czubek wielkiego łba i wyszła ze spiżarni. Na zewnątrz czekała
niania.
- To ten pasożyt! Powinniście go uśpić! -
krzyczała staruszka. Couslandka się zdenerowała.
- Jedyne pasożyty tutaj, to szczury w twojej
kuchni! Davon je znalazł i chciał nas przed nimi ostrzec. Pozbyliśmy się ich -
z jego pomocą. - Niania nie wyglądąła na zadowoloną.
- Postaraj się, żeby ten kundel nie wchodził
tu więcej. - Pies skomlał. - Och, nie patrz na mnie tymi szczenięcymi oczami. -
Mabari dalej rozbrajał staruchę swoim urokiem. - No dobrze. Masz tu kawał
wieprzowiny. A teraz won.
Davon nie protestował, porwał kawał mięsa w
zęby i wyszedł za swoją panią.
Kuchnia była na uboczu, więc dookoła
nie było żadnych światków. Gilmore przyciągnął Madie do siebie i zaczął
namiętnie całować. Dziewczyna odwzajemniła pocałunki i wplotła dłonie w jego
rude włosy. Oddychali ciężko.
- Ostatnio w ogóle nie mamy dla siebie czasu -
szepnął rycerz, obejmując ją. Szlachcianka spojrzała mu głęboko w oczy i
uśmiechnęła się.
- A może dziś w nocy? - zaproponowała
lubieżnie. - Nikt nie zauważy. Poza tym moi rodzice niedługo wyjadą oboje.
Będziemy mieli jeszcze więcej nocy...
Twarz Gilmore'a się
rozjaśniła.
- Teraz mówisz do rzeczy, moja pani. - Wziął
jej dłoń i delikatnie pocałował, nie odrywając wzroku od jej twarzy. - Zatem do
wieczora - rzekł oddalając się. Couslandka zachichotała. Davon spojrzał na nią
zainteresowany, na co Madie skinęła głową w kierunku schodów na wyższe piętro.
Kiedy razem z psem tam dotarli, na
półpiętrze spotkali matkę, razem z panią Landra, jej elfią slużącą oraz synem -
Dairrenem. Miło wspominała chłopaka, zwłaszcza, gdy na ostatnim wiosennym
przyjęciu, musiała mu pomagać w zabraniu upitej pani Landry do jej pokoju.
Odkąd się poznali, Dairren zaczął trenować wojaczkę, miał jutro wyruszyć z
Bryce’em do Ostagaru. Zaprzyjaźnili się, chociaż początki ich znajomości miały
nieco inne podstawy. Kiedy Madie go przeprosiła za sytuację zaistniałą na
ślubie, chłopak nie wydawał się urażony. Okazało się, że mają wspólny język,
ale nie są sobie pisani. Już bardzo długo regularnie do siebie korespondowali.
Matka
jak zwykle była piękna i elegancka. Pani Landra i Eleonora Cousland były w
podobnym wieku, jednak to na Landrze czas odbił swoje piętno, gdyby nie siwe
włosy Eleonory, ciężko byłoby uwierzyć, że jest matką Fergusa i Madeline.
- A oto moja cudowna córka. Po widoku twojego
psa wnoszę, że sytuacja w kuchni została naprawiona? - zapytała matka, patrząc
pobłażliwie na Davona. -
- Właściwie to głowa niani ekspolodowała, a
Davon pożarł służbę – zażartowała Madie. Dairren nieznacznie się zaśmiał, a
matka pokręciła głową.
- Cóż, przynajmniej on jeden zjadł porząny
posiłek. – Uklękła i podrapała psa po głowie, na co radośnie zaszczekał. – Może
zostawił w kuchni coś, czym będę mogła nakarmić gość? – Wstała. – Pamiętasz
panią Landrę? Żonę banna Lorena?
- Wydaję mi się, że ostatnio widziałyśmy się
na wiosennym przyjęciu twojej matki – rzekła kobieta. Madie i Dairren spojrzeli
na siebie porozumiewawczo i delikatnie uśmiechnęli.
- Oczywiście. Dobrze móc znów panią zobaczyć –
powiedziała dziewczyna z szacunkiem i życzliwością godną Couslanda.
- Jesteś zanadto uprzejma. Z tego co pamiętam,
cały wieczór próbowałam cię przekonać do ożenku z moim synem.
- Dość nieskutecznie, jeśli mogę dodać –
skomentował chłopak. Pani Landra spojrzała na niego z czułością.
- Pamiętasz mojego syna, Dairrena? On również
nie założył rodziny.
- Nie słuchaj jej – wtrącił. – Dobrze znów cię
widzieć, moja pani. Jak zwykle wyglądasz olśniewająco.
- Pochlebca – odpowiedziała Madie. Wiedziała,
że Dairren udaje przed matką, że flirtuje z Madeliną. Nie raz w listach opowiadał
dziewczyni, w ktorej się zakochał, ale nie wie, jak powiedzieć rodzinie.
- A to moja dwórka, Iona. – Pani Landra
wskazała na piękną, blondwłosą elfkę, z niezwykłymi oczami. – Powiedz coś, moja
droga.
- To dla mnie wielki zaszczyt pani. Jesteś tak
piękna, jak opisuje twoja matka – powiedziała szczerze.
- Mówi to po tym, jaki widziała cie tłuczącą
osiłków na dziedzińcu, spoconą i rozczochraną – dodała matka.
- Co mogę rzec? Jestem ładna – stwierdziła
Madeline z wywyższającym uśmiechem.
- Sądzę, że powinnam udać się na spoczynek –
przerwała Landra. – Dairrenie, z tobą i Ioną zobaczę się przy kolacji.
- Być może udamy się do biblioteki – oznajmił
Dairren, choć mówił to bardziej do Madeline niż do swojej matki. Cała trójka
poszła w swoją stronę. Obie Cousladnki odprowadziły ich wzrokiem.
- Powinnaś pożegnać się z Fergusem, póki
jeszcze masz czas.
- Zostaniesz na zamku, kiedy ojciec i Fergus
odjadą? – zapytała córka.
- Tylko kilka dni. Potem udam się z panią
Landrą do jej włości, aby dotrzymać jej towarzystwa. Twój ojciec uważa, że moja
obecność tu, może nadszarpnąć twój autorytet – wyjaśniła Eleonora. Madeline
pokiwała głową na znak zrozumienia. – Dobrze, już się bałam, że perspektywa
zarządzania całym zamkiem w pojedynkę przerazi moją małą dziewczynkę.
- Nie jestem już taka mała – zaprotestowała
Madie, po czym zrozumiała, że rzeczywiście zabrzmiała trochę dziecinnie.
Eleonora się wzruszyła.
- Wiem. Ledwo się obejrzałam, a już dorosłaś.
Ale to nie znaczy, że musi mi się to podobać. Kocham cię, córeczko.
- Ja też cię kocham – zakończyła Madeline i
poszła. Do biblioteki.
Dairren czytał jakąś książkę, nieco
dalej siedziała Iona, pisząca list. Gdy chłopak zobaczył swoją przyjaciółkę
wchodzącą do czytelni, od razu się rozpromienił i wstał. Madeline wesoło
skoczyła mu na szyję i mocno wyściskała.
- Dobrze cię widzieć, Madie – rzekł i
pocałował ją w policzek. Dziewczyna zachichotała i odsunęła się na długość
ramienia. – Powiedz mi, moja droga, do kogo należy ta wspaniała kolekcja
książek?
Madeline została na chwilę zbita z
tropu.
- Eee... No ten... Do dziadka. Chyba. Chyba
był uczonym, czy coś.
Dairren się zaśmiał.
- Spokojnie, nie wysilaj się. Jesteś
inteligentna, ale nie masz głowy do pamiętania takich rzeczy. – Madeline
pomyślała o swoim dzienniczku, w którym zapisywała co istotniejsze informacje
albo co ma do zrobienia. Zdawała sobie sprawę, że ma słabą pamięć. – Chciałbym
być uczonym, jak twój dziadek, ale mój ojciec nigdy by się nie zgodził.
- Wciąż nie wierzę, że zrobił z ciebie wojaka
– parsknęła Madeline. – Te patyczki zamiast rąk. Jak ty trzymasz miecz?
- Nie pytaj – odpowiedział, nie wydając się
być urażonym. – Mam być pomocnikiem twojego ojca. Coś w stylu giermka.
- Mój ojciec ma zatem przesrane – stwierdziła
z powagą Madeline.
- No ma. – Dairren zmienił temat. – W ogóle
jestem zdziwiony, że nie wyruszasz na południe z bratem i ojcem. Powiesz,
dlaczego?
- Mam obowiązki na zamku.
- No tak, macie duży zamek. Bardzo duży. Nasza
posiadłość w porównaniu z nim to biedna chatka. Mam nadzieję, że jakoś
przysłużę się twojemu ojcu – westchnął. – Pod jego wodzą i tak mogę osiągnąć
więcej niż w bannorze... Poza tym to wielki zaszczyt i takie tam. Zero presji.
- Będziesz walczył?
Dairren się skrzywił.
- No będę, chociaż niezbyt się z tego cieszę.
Pomioty – wzdrygnął się. – Ej, to prawda, że na zamku jest Szary Strażnik?
Madeline kiwnęła głową.
- Nieźle. Chciałbym być jednym z nich. Być
bohaterem, żeby opiewali mnie w pieśniach, niszczyć zło...
- Umieć walczyć – wtrąciła Madie.
- Ty zawsze niszczysz mi marzenia – odparł z
udawanym wyrzutem. – W ogóle wiesz co słyszałem? Ludzie mówią, że masz większe
szanse zostać następcą terynu niż Fergus.
- Fergus jest starszy. Fergus ma żonę. Fergus
ma dziedzica. Chyba bannowie bardzo nie lubią mojego brata, skoro tak twierdzą.
- No i jeszcze, że twój ród nigdy nie był tak
potężny jak teraz. I że twój ojciec powinien być królem zamiast Cailana. Wydaje
mi się jednak, że to przez bezgraniczne uwilebienie lorda Couslanda.
- A ty jak zwykle, nie masz co robić. Lepiej
opowiedz o tej swojej dziewczynie. Jak jej tam? Patia?
- Petra – poprawił. – W porządku, chociaż ta
rozłąka nie jest najlepsza. W Kręgu strasznie ją męczą.
- Co? – Madeline była zszkowana. – W Kręgu?
Żartujesz.
Dairren pokręcił głową. Ich związek
musiał być bardzo ciężki, magowie nie mogą wychodzić z wieży, magowie nie mogą
kochać, a Dairren powinien orzenić się z kimś kto da jakiś profit jego rodowi –
czyli na pewno nie czarodziejką.
- Cóż, po tej wojnie może będziecie mieć okazję
się zobaczyć.
- Być może pozwolą jej udać się do Ostagaru.
Magowie też mają tam być... – westchnął z nadzieją.
Fergus kucał przed swoim małym
synkiem. Orenia trzymała rękę na ramieniu męża i z czułością przyglądała się
pożegnaniu ojca z synem. Najstarszy syn Couslandow jak zwykle był zabawny i
sprawiał, że Oren wierzył, że wyjazd ojca to tylko wesoła przygoda, która
kiedyś stanie sie bajką na dobranoc.
- Przywieziesz mi miecza, tato? – zapytał podekscytowany
Oren.
- Mówi się „miecz”, synu. I oczywiście, że
dostaniesz największy, jaki uda mi się znaleźć!
- Mam nadzieję, że zwycięstwo jest tak pewne
jak mówisz. Moje serce jest... Niespokojne – rzekła zaniepokojona Orenia.
Fergus wstał i ją objął.
- Nie strasz chłopaka, kochanie. Wszystko
będzie dobrze. – Fergus zauważył wchodzącą Madeline. – A oto i moja siostra!
Popatrz, przyszła, żeby mnie odprowadzić.
- Żaden pomiot nie jest w stanie pokonać
Fergusa! – krzyknęła pokrzepiająco do Orena. – Tylko jego siostra – dodała z
szyderczym uśmiechem. Brat przewrócił oczami.
- Słyszałaś, że na zamku jest Szary Strażnik?
– zapytał starszy Cousland.
- Naprawdę?! Przyleciał na gryfie?! – zapytał
zaintrygowany chłopczyk.
- Cicho, Oren. Gryfy istnieją tylko w
opowieściach – upomniała go matka.
- Ponoć zajmuje się werbunkiem. Zainteresował
się Gilmore’em – rzekła Madeline.
- Jak wy dwoje bez siebie przeżyjecie? –
zapytał złośliwie siostrę, na co dziewczyna się skrzywiła, a Orenia głośno
zaśmiała. – Ja na miejscu Strażnika prędzej wybrałbym ciebie. Nie, żeby ojciec
się zgodził. Tak tylko mówię.
- Przynoszę wieści – zmieniła temat – ojciec
chce, żebyś wyruszył bez niego.
- A więc ludzie arla na prawdę się spóźniają.
Można odnieść wrażenie, że maszerują tyłem. No cóż – przeciągnął się - trzeba
ruszać. Zostało jeszcze tyyyle mrocznych pomiotów, którym trzeba odrąbać łeb.
Żegnaj kochana – pocałował Orenię – zobaczymy się wkrótce. – Objął Madeline.
Nagle do pokoju wszedł Bryce i Eleonora Cousland.
- Mam nadzieję, mój chłopcze, że planowałeś na
nas zaczekać? – zapytał retorycznie ojciec.
- Życzę ci szczęścia, synu – powiedziała
zasmucona matka.
- Dobra tarcza bardziej by się przydała –
skomentowała Madeline.
- Stwórco, wspomagaj nas wszystkich. Broń
naszych synów, mężów i ojców. Sprowadź ich bezpiecznie z powrotem do domu –
modliła się Orenia.
- A przy okazji daj nam wina i dziewek! –
zaśmiał się Fergus, lecz gdy żona spojrzała na niego wilkiem, dodał – Dla
naszych żołnierzy, oczywiście.
- Dziewek? Małych drzew w lesie? – zapytał
zagubiony Oren.
- Dziewka to kobieta, która podaje piwo w
karczmie. Albo sama dużo tego piwa wypija – wyjaśnił lord Cousland.
- Bryce! Na Stwórcę! – obruszyła się matka. -
Jakbym mieszkała z parą niedojrzałych chłopców! Na szczęście mam też córkę.
Madeline głośno beknęła. Wszyscy
zwrócili ku niej wzrok.
- Przepraszam. – Fergus zaczął się doniośle
śmiać, a Eleonora załamała ręce.
- Dbaj o naszą kochaną matkę, siostrzyczko.
- Och, idźże już.
- Starczy, starczy. Lepiej idź już spać. Jutro
czeka cię ciężki dzień – pogonił córkę Bryce. Fergus tylko wyszczerzył zęby.
- Miłego marszu. Na zimnie – dodała Madie.
- Hej ciociu! – zawołał Oren nim wyszła. – To
prawda, że będziesz się zajmować mną i mamą, gdy tata pojedzie?
- Nie lubię jak mnie tak nazywasz...
- Ale jak mam cię nazywać? Przecież jesteś
moją ciocią!
- Twoja ciocia chyba uważa, że ją to postarza
– wytłumaczyła mu Orenia.
- Ale przecież jest stara – stwierdził
chłopiec. – Znaczy nie aż tak, jak ty, mamo.
Orenia się skrzywiła.
- To przez ciebie, Fergusie – rzekła mu żona.
- Co? – obruszył się. – Ja nic nie
powiedziałem.
- Nauczysz mnie walczyć mieczem? Żebym mógł
walczyć ze złem! – zaczął machać ręką, udając, że ma w niej broń. – A masz,
straszliwy króliku! Mroczne pomioty boją się mojego wielkiego miecza
prawdowatości! – Madie nie była pewna czy zrozumiała, co oznacza „prawdowatość.
Orenia to zauważyła i szybko wyjaśniła.
- Uczymy go, żeby zawsze mówił prawdę.
- Spokojnie, synu. Obiecuję, że gdy wrócę, od
razu zajmiesz się nauką posługiwania się mieczem.
Jeszcze raz rodzeństwo objęło się na
pożegnanie i Madeline udała się do swojego pokoju.
Kiedy Madeline była już umyta i
przebrana, rozległo się pukanie do drzwi. Davon szybko zareagował, podniósł
się, ale Madie kazała mu być cicho, nim zaszczekał. Otworzyła drzwi i ujrzała w
nich spiętego Gilmore’a. Szybko wszedł do środka i zamknął drzwi na klucz. Na
plecach wciąż miał miecz i tarczę.
- Ludzie cały czas chodzą po korytarzach. Twój
brat jeszcze nie wymaszerował. Zaraz chyba skończą – tłumaczył. – A zresztą,
nie po to tu przyszedłem, żeby ględzić o wymarszu. – Zdjął tarczę i pas z
mieczem. Zaczął powoli zdejmować zbroję, cały czas patrząc ukochanej w oczy.
- Nie dajesz dojść dowódcy do słowa, ale
przynajmniej wiesz, co ma na myśli.
Kiedy zdjął całą zbroję, wziął
Madeline w ramiona i pocałował. A potem było tylko ciekawiej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)