środa, 12 grudnia 2018

Najsmutniejszy film tego roku - Narodziny Gwiazdy

Będzie krótko, bo oglądam 1983 - cały Wrocław jest obwieszony w reklamach, więc dam temu szansę.

Wczoraj byłam na Narodzinach Gwiazdy, przyznam, że jarałam się na myśl o tym filmie, usłyszałam o nim jakoś w wakacje, no i czekałam z zapartym tchem. Nie zawiodłam się.
Szczerze bardzo lubię Lady Gagę, Bradley Cooper też jest w porządku (no American Hustle to majstersztyk), a razem? Razem wypadli świetnie.
Miałam z początku opory, gdy ogarnęłam, że Cooper będzie grał gwiazdę country, bo o ile wiem, że większość aktorów potrafi śpiewać, to nie każdy powinien to robić. Jednak Bradley okazał się robić to w taki bardzo sympatyczny sposób, czuć pewną emocję, nie sili się na bycie nie wiadomo jakim muzykiem, ale śpiewa przyjemnie, a z Gagą? No kurde.
Przed filmem przesłuchałam sobie soundtrack i już on wprawił mnie w smutny nastrój, chociaż nie spoilerowałam sobie w nawet najmniejszym stopniu o czym ten film dokładnie jest. Ale sama muzyka uświadomiła mnie, że nie będzie to wesoły film.
No i jest taki trochę wesoły, bo miłość, spełnianie marzeń, z drugiej? Nie ma róży bez kolców i już pierwsza scena nas uświadamia, że Jackson Maine grany przez Bradleya Coopera, będzie lubił sobie wypić i nie tylko. SMUTEG.EXE
Piosenka "Shallow" to moja nowa piosenka na depresyjne dni, jest tak piękna, że ło matko. Jestem zakochana w tym duecie. I nie, Gaga nie jest nie wiadomo jaką aktorką, a ten film nie jest z nie wiadomo jakim przesłaniem. Jest to po prostu cholernie smutna historia o miłości, która zachowuje się w tych piosenkach, w radości bohaterów, ich śmiechach, spojrzeniach, kłótniach. Dawno nie czułam się tak przywiązana do postaci, które dopiero poznałam.
Polecam każdemu, idźcie i oglądajcie do cholery to cudo.
I właśnie ogarnęłam, szukając jakiegoś zdjęcia do posta, że to n-ta wersja tego filmu. No cóż. CO Z TEGO? WARTO!

czwartek, 1 listopada 2018

Venom, czyli jak czarny charakter staje się dobry

Nie siedzę za bardzo w uniwersum Marvela, do dziś nie wiem, jak się kończy Infinity War (bez spoilerów, proszę), a postać Venoma kojarzę jedynie z trzeciej części Spider Mana i kilku odcinków serialu animowanego o tym samym tytule z lat dziewięćdziesiątych. Innymi słowy, nie mam pojęcia jak ten film ma się do komiksów (ale odnoszę wrażenie, że marnie). 

Zacznijmy od tego, że Venom jest taki... No nie do końca zły. Ma mroczne imię, wygląda super mrocznie, robi czasem super mroczne rzeczy, ale generalnie nie jest mrocznym, czarnym charakterem. Miałam szczerą nadzieję, że dostaniemy coś oryginalnego - film o kimś niegrzecznym, kto jest niegrzeczny i ma jakieś motywacje, ale w takich sytuacjach scenarzyści zwykle robią to, czego nie powinni, czyli albo dostajemy miałką historię niegrzecznego gościa bez charakteru albo nasz niegrzeczny bohater jest grzeczny. 

Chociaż nie jest to jakieś bardzo złe w tym filmie, jest czarny humor, Venom jest trochę chamem, trochę złodupcem, trochę takim dobrym ziomkiem, można go polubić. Tak samo polubić można Eddiego Brocka, granego przez Toma Hardy'ego. Nie jest on w najmniejszym stopniu jakimś wspaniałym bohaterem w stylu Marvela (poza jedną sceną, krótkim dialogiem wręcz), tylko upierdliwym reporterem, nawet Venom się z niego śmieje, że jest przegrywem itd. Razem tworzą przesympatyczny duet. Reszta bohaterów? No mamy laskę Eddiego, która jest laską Eddiego, chłopaka laski Eddiego, który jest lekarzem, głównego złego i drugiego głównego złego. Pierwszy to taki Elon Musk zmieszany z Bernardem Zobristem z Inferno, taki fajny, mądry, prośrodowiskowiec, przemiły człowiek, wie że Ziemia niedługo jebnie, więc szuka w kosmosie nowego miejsca do życia, przywozi nawet stamtąd Venoma i jego kolegów, w tym drugiego głównego złego, Riota. Riot to taki brzydszy i silniejszy Venom, który chce podbić Ziemię. Trudne do wydedukowania, wiem. Zgadnijcie, czy mu się udaje?

Dobra, koniec o postaciach, bo jeszcze przypadkiem coś zaspoileruję. Jak ten film wygląda? 
Ano całkiem dobrze, Marvel nie wyłożył tyle kasy, co na takiego Iron Mana, ale film wygląda naprawdę dobrze, co ciekawe, symbionty wyglądają ładniej niż pościg samochodowy, który się tam pojawia. Może nie uczta dla oczu, ale całkiem miły posiłek.

No i najważniejsze, dawno się nie śmiałam w kinie. Ten film ma tyle DOBRYCH gagów, co chyba żaden marvelowski twór, gdzie cringe'owe dowcipy lecą kilka razy na scenę. Rozmowy Venoma i Eddiego są świetne, aż zapominamy o niedociągnięciach i tym jednym dialogu o ratowaniu świata (tfu). 

Idźcie obejrzyjcie to no

Duże ogłoszenie po latach

Czuję się ze sobą potwornie, przez to, że nie pisałam tak długo. Działy się różne rzeczy, które na to wpłynęły - np. ktoś przepisał moje opowiadanie w pierwszej osobie i wystawił na konkurs, dziękuję za bycie docenianą - ale postanowiłam (mam nadzieję) do tego wrócić. Prawdopodobnie niektóre rzeczy znikną, niektóre ulegną aktualizacji (Bohaterkę Fereldenu zaczęłam pisać w gimnazjum, a jestem na studiach, także wiem, jak bardzo przestarzałe jest to opowiadanie, nie obiecuję, że do niej wrócę, chociaż postaram się). Mam zamiar bardziej rozwijać kącik Recenzji, głównie będą filmy i seriale, może się nadarzyć jakaś książka lub gra, ale to rzadziej. W planach jest także coś w cyberpunkowym świecie, ale na razie tego nie określam, po prostu będzie. Dalej nie mam nikogo do redagowania, dlatego przepraszam z góry za wszystkie literówki, błędy interpunkcyjne i mój zapis dialogów, w ogóle za wszystko.
Także ten, czekajcie na moje wypociny.

środa, 22 marca 2017

Bohaterka Fereldenu rozdział 1

- Szukam! - krzyknął Fergus. Zabawa w chowanego według niego była dziecinna, ale dzięki młodszej siostrze stawała się naprawdę trudna. Ośmiolatka zmieniała się w cień, gdy tylko chciała. Nawet w niewielkim pokoju zabaw, problemem okazywało się znalezienie jej. Młody Cousland rozejrzał się po pokoju, szukał tropu, czegoś, co doprowadzi go do szukanej. Najmniejszego tropu.
Nic z tego. Madeline była za dobra. Nie zostawiała śladów, nie śmiała się, że brat ma problem ze znalezieniem jej, nawet gdy był blisko, oddychała wręcz niesłyszalnie. Fergus przez kilka minut przeglądał zakamarki pokoju, szafy i ciemniejsze kąty. Wszystkie możliwe kryjówki - żadna właściwa. Znalezienie dziewczynki, zawsze było wyzwaniem - a to czy się ją znalazło, było tylko w jej kwestii. Obejrzał się dookoła jeszcze raz, czy aby czegoś nie przegapił. Do pokoju weszła niania. Krzywo patrzyła. Zawsze krzywo patrzyła, gdy młody Cousland zamiast się uczyć, bawił się z siostrą. Nie rozumiał co w tym złego. To go uczyło polowania na zwierzynę. Zwierzyna była bardzo przebiegła.
Niania jednak nie spoglądała na niego tylko na sufit. Fergus tego nie rozumiał. Wtedy starsza pani potrząsnęła niezadowolona głową, to w stronę sufitu, to w stronę młodego szlachcica.
 - Dziecko, spójrz w górę. - zwróciła się do niego. Dwunastolatek zrobił to co mu kazała. Na jednej z belek podtrzymujących sufit wisiała Madeline. Chłopak otworzył usta z niedowierzaniem. Jak? pomyślał. - Zejdź, wygrałaś z bratem. - rzekła. Następnie zwróciła się do młodego Couslanda. - Nie potrafisz wytropić małej dziewczynki, a stara kobieta potrafi. Zawodzisz mnie chłopcze. - posmutniał. - Patrz szerzej, Madie jest dobra, ale nie aż tak dobra. - dodała z ciepłym, pocieszającym uśmiechem. Dziewczynka się skrzywiła na myśl, że można ją widzieć. Niania się zaśmiała i wyszła z pokoju. Na odchodne wskazała podopiecznej podłogę, na znak tego, że ma zejść. Pokręciła oczami i posłusznie wykonała polecenie. Spuściła nogi na podłogę i bezszelestnie na nią opadła.
 - Jak to robisz? - spytał ją brat. Wzruszyła tylko ramionami, jakby nie robiła nic niezwykłego. Jednak wciąż się uśmiechała. Była z siebie bardzo zadowolona, że Fergus jej nie znalazł.
 - Jak cię nie ma i nie ma innych dzieci to nie mam się z kim bawić. Wtedy się wspinam. Ładnie wszystko widać ze szczytu koszar. - rzekła siedmiolatka. Starszy brat pokręcił głową. Mimo, że matka starała się zrobić z Madeline prawdziwą damę, to raczej nie miała większych szans. Mała Couslandka w wolnych chwilach wspinała się na budynki, strzelała z łuku i namawiała żołnierzy, by uczyli ją trzymać miecz. Kilka razy widział ją z oficerem Darinem, pokazywał jej, jak się blokuje ciosy mając pod ręką jedynie sztylet. Zabawne, że to szło jej lepiej niż jemu.
- Dobra, chodź, bo mama się będzie martwić, że nas nie ma. - przypomniał Fergus. Madie się skrzywiła.
 - Ugh, znowu zajęcia z etykiety. Dziś będzie: "To jest widelec do ciasta, tym jesz ciasto" i tak przez kilka godzin o widelcach do ciasta.. - odpowiedziała, po czym starszy brat się zaśmiał. - Jednak nie powiedziałeś.
 - Czego? - zrobił minę męczennika.
 - Wiesz czego.
 - Wygrałaś. Starczy? - powiedziała zirytowany. To był minus zabawy. Madeline zawsze wygrywała, a Fergus zawsze musiał jej to przyznać. Czasami żądała jeszcze, żeby mówił, że jest od niego dużo lepsza. Na szczęście to nie był ten dzień.

Pokój Madeline był małą komnatą na piętrze. Miała tam łóżko, parę szaf, trochę zabawek... Lubiła swój pokój. Mimo wszystko był tylko jej i nikt tam nie wchodził bez jej zgody. Pomieszczenie należało do dość ciemnych - jedno małe okienko wychodzące na zachód nie wiele dawało. Mogła oświetlić miejsce przy pomocy świec i lamp, ale lubiła ten półmrok. tak została cieniem.
Szybko zdjęła krótką, zmaltretowaną, szaroczerwoną sukienkę. Przebrała ją na coś bardziej eleganckiego. Matka prosiła, żeby na zajęcia związane z etykietą zawsze ubierała coś wytwornego. Teraz, miała na sobie niebiesko-żółtą, ciągnącą się po ziemi suknię, z fantazyjnym wzorem przy pasie. Lady Cousland uwielbiała, gdy córka ją ubierała. Madie też ją nawet lubiła. Wdziała jeszcze pantofelki wiązane wstążką i zeszła na dół.
Na korytarzu, przy schodach spotkała elfią służacą - Amelie - ta poinformowała ją, że pani Cousland znajduję się w Sali Głównej i że Madeline powinna się tam udać. Dziewczynka lekko podskakując, poszła w wyznaczone miejsce. Amelia była nowa i dość zamknięta w sobie. Jej ojciec uznał, że lepsze życie czeka ją jako służącą na zamku Wysokoża, niż w przepełnionym obcowisku. Elfka chyba jednak nie podzielała jego zdania. Prawdopodobnie ciągły widok ludzi i usługiwanie im nie należało do przyjemnych rzeczy.
W sali głównej, przy ścianie stali Bryce i Eleonora Cousland - rodzice Madeline i Fergusa - oraz jasnowłosy jegomość, którego dziewczynka nie potrafiła rozpoznać. Matka najwyraźniej ją zauważyła, bo gestem zawołała ją do siebie. Córka podeszła niepewnie. Cała trójka na nią patrzyła.
 - To jest Madeline? Stwórco, ależ urosła. Jeszcze trochę, a Bryce będzie odganiał zalotników. - stwierdził jasnowłosy człowiek, co wszystkich rozbawiło.
 - Och, to dostatecznie odległa przyszłość, by o niej na razie nie myśleć. Skarbie - zwróciła się do córki - to jest Vando. Pewnie go nie pamiętasz, ostatni raz tu był, gdy byłaś jeszcze w pieluchach. Można by rzec, że to twój wuj. - Madeline otworzyła oczy szerzej. Wuj? Oczywiście, matka wspominała często o wielu wujach, których dziewczynka miała okazję poznać, ale zwykle byli to albo bardzo poważni ludzie albo tacy, do których należało się zwracać per Arlu lub Teyrynie. Ten człowiek - Vando - nie miał takich tytułów.
 - Miło mi cię poznać. - powiedziała Madeline dygając, gy zrozumiała, że trwa w zdumieniu zbyt długo. - To zaszczyt poznać...
 - Gdzie tam zaszczyt. - przerwał. - Ot, człowiek, który przyjechał w odwiedziny. Mów mi Vando, dziecko. I nie waż się mówić o zaszczytach. - dodał z żartobliwym uśmiechem. Madie zaczynała go lubić. Wreszcie ktoś, kto się nie chełpi.
 - Vando. - powtórzyła. - Miło mi cię poznać... Wuju. - Vando błysnął zębami. Chyba ucieszyło go, że córka jego przyjaciół się z nim powoli oswajała.
Madie spojrzała na matkę pytającym wzrokiem. A może błagalnym. Mówił: "Proszę, nie każ mi dziś uczyć się etykiety!". Eleonora pogłaskała ją po głowie, jakby przystawała na prośbę. Dziewczynka odetchnęła. Vando jakby nie miał pewności o co chodzi, rozpoczął nowy temat.
 - Czyli, że Fergus naprawdę go nie chce?
 - Niezwykle boi się mabari. Raz go zabrałem, jak trenowali te psy. Zwymiotował mi na buty. - rzekł z lekkim śmiechem Bryce. - Nawet do niego nie podchodź z tym szczeniakiem, chyba, że lubisz uspokajać małych wojowników.
 - Zapamiętam. A może - spojrzał na Madelinę - ona by go chciała? - dziewczynka nie bardzo rozumiała o co chodziło. Jednak jej matka już tak i szybko zaprotestowała.
 - Ona nie ma być wojowniczką. - rzekła i wyprowadziła córkę za rękę. Czyli jednak etykieta będzie, pomyślała smutno Madie.

Po kilku godzinach nauki o tym jak zachowywać się przy stole, dziewczynka znów się przebrała. Włożyła na siebie brązowe spodnie i beżową koszulę, wcisnęła czarne trzewiki i zbiegła na dół. Miała jeszcze przynajmniej godzinę do kolacji. A przed kolacją trenowali żołnierze.

Sala treningowa miała postać dużej komnaty pełnej manekinów ćwiczebnych i większych przestrzeni do pojedynków. Na środku stał oficer Darin. Madeline zaraz do niego podbiegła. Oficer szybko ją zauważył i się szeroko uśmiechnął. Mimo, że nie powinien był uczyć córki teryna walki, to nie mógł się powstrzymać. Widok radości dziewczynki, gdy się uczyła był pokrzepiający. Dlatego nie tylko Darin ją uczył. Nawet gdyby oficer zrezygnował z potajemnych lekcji, ktoś inny by się tym zajął. Ale kto nauczy ją czegoś lepiej, niż on? Nic nie mówiąc podał jej sztylet z żeliwa. Normalnie powinna dostać drewnianą broń, ale ostatnio radziła sobie tak dobrze, że należało zrobić zmianę. Madie szeroko się uśmiechnęła na widok małej broni.
 - Fergus mi kiedyś wspomniał, że jesteś jak cień. - mała Couslandka pokiwała głową. - Ograłaś go dziś w chowanego? Brawo. Ale poza kryciem się, trzeba też działać. - rzekł tajemniczo. Jeżeli kiedykolwiek miałby zrobić z niej wojowniczkę, to prędzej była by skrytobójcą, złodziejem lub orlezjańskim bardem. W zwarciu by sobie nie poradziła, a wiedział to już po paru treningach z ośmiolatką. Wtedy wpadł na pomysł. Wszyscy żołnierze lubili córkę teryna. A nauka przez zabawę to chyba nic złego.
 - Mam ciekawą propozycję! - krzyknął tak, aby wszyscy go usłyszeli. - Żołnierze! Młoda pani Cousland chce się uczyć. Niewątpliwie nie ma co mówić o tarczy czy mieczu dwuręcznym. Ale sztylet to co innego. Zabawmy się więc tak. Kilku żołnierzy będzie miało sakiewki z rożnymi przedmiotami. Twoim zadaniem - zwrócił się do Madie - będzie zdobyć sakiewki bez ujawnienia się. Co wy na to? - zapytał wszystkich obecnych. Odpowiedziała mu wrzawa aprobaty. Madie nieco się speszyła, ale nie przestawała się uśmiechać. - Pamiętaj, każdy obecny tu będzie czujny. Nie tak łatwo będzie ci wykonać zadanie. - dziewczynka tylko pokiwała głową i wyszła za drzwi, żeby żołnierze mogli się przygotować.

Uzbrojona w sztylet i własne umiejętności weszła do sali. Zabawa się rozpoczęła. Czuła na sobie spojrzenie żołnierzy i Darina. To jednak nie odbierało jej zapału. Powoli zaczęła przemierzać pokój treningowy, rozglądając się za sakiewkami. Było ich dość dużo. Pewnie wiele było fałszywych. Nawet nie wiedziała czego szuka. Pewnie i tak miała zdobyć zawartość wszystkich. Westchnęła. Dobrze, że ośmiolatki są niskie, pocieszyła się w duchu.
W pomieszczeniu nie było bardzo tłoczno, ale udawało się jej znikać w tłumie. Zdobycie każdej z sakiewek wyglądało na wyzwanie, ale było wykonalne. Pierwszą miał niski, umięśniony mężczyzna z wytatuowanym na karku krukiem. Nie pamiętała jak miał na imię, ale kojarzyła go jako wartownika. Bez zbroji dalej był gigantem.
Podkradła się najciszej jak umiała od tyłu i wyjęła sztylet. Mężczyzna trzymał rękę na sakiewce, co utrudniało sytuację. Musiała coś wymyślić, albo poczekać na okazję. Nie, czekanie to za długo. Jestem w tłumie. Muszę działać szybko, kazała sobie. Przez to zamyślenie ktoś ją potrącił. Dziewczynka wpadła na łysego wartownika, a ten od razu zareagował. Szybko się odwrócił, jednak Madie zdążyła zniknąć z pola widzenia, trzymając w ręku drewnianą figurkę. Pewnie elficką - przedstawiała hallę. Couslandka obróciła zdobyć w ręce, po czym ukryła w torbie, którą dostała na początku zadania i ruszyła dalej.
Po dość długim czasie, gdy zaczynała się obawiać, że matka zawoła ją na kolację, miała już dziewięć sakiewek. Były w nich monety, klucze, kamienie, papiery i inne różne rzeczy. Wydawało się jej, że zadanie jest prawie ukończone. Postanowiła podejść do Darina. Oficer uśmiechnął się ciepło, oznajmił, że nikt nie skarżył się na brak sakiewki, co oznaczało, że nikt nie zauważył straty. Madeline rozpierała radość, że udało się jej wszystko zebrać. Wtedy zobaczyła zawiniątko przy pasie nauczyciela. Rozszerzyła oczy i zamarła. Mężczyzna się roześmiał. Jednak słyszała dwa głosy. Drugim był Vando. Dziewczynka poczuła, że jej policzki robią się czerwone. Przegapiła najbardziej istotną rzecz. Była zła na siebie.
 - Niemniej jednak, jesteś mistrzem podcinania sakiewek. Szkoda, że nie zrozumiałaś, że chce CAŁE sakiewki, a nie tylko ich zawartość. - powiedział Darin. Madie była coraz bardziej zirytowana. Nawet nie wykonała zadania dobrze. Czuła uścisk w gardle. Oficer poklepał jej ramie. - Spokojnie dziecko. Masz osiem lat. To czego dokonałaś było niezwykłe. Masz talent. To mi dało pojęcie, że należy go wyszlifować.
 - Naprawdę, zwaliło mnie to z nóg. Nigdy nie widziałem, żeby tak młoda dziewczyna zrobiła coś takiego. - Madeline spojrzała na Vando z nadzieją.
 - Rodzice i tak mi nie pozwolą. Uczę się pokryjomu. - dlaczego mu to mówiła? Ledwo go poznała, a już przyznała, że nie słucha rodziców. Vando pokiwał głową. Spojrzał na Darina, który miał minę, jakby przyłapano go na podkradaniu ciastek ze słoika przed obiadem.
 - Nie wydam cię oficerze, spokojnie. - Darian odetchnął. - Ale będę wdzięczny jeżeli poręczysz za umiejętności tej młodej Couslandki. W końcu uczysz jej brata. Będziesz miał porównanie.
 - Oczywiście, mój panie. - kiwnął głową na znak zrozumienia.
 - Tylko nie mój panie, błagam. - teatralnie wywrócił oczami i uśmiechnął się przepraszająco do dziewczynki. - Chętnie popatrzyłbym, jak walczysz w zwarciu, ale twoja matka kazała mi przyprowadzić cię na kolację. - Madeline zrozumiała wtedy, że minęło więcej czasu niż by chciała. Szybko pożegnała się z Darinem i resztą żołnierzy, po czym ruszyła z Vandem do jadalni.

Zapomniała o stroju, co matka zauważyła od razu. Jednak nic nie powiedziała. Po prostu patrzyła z dezaprobatą na ubranie córki. Madeline nie lubiła tego spojrzenia. Czuła, jakby ją zawiodła. A to przecież tylko strój.
 - No to się nazywa porządna kolacja! - powiedział wesoło Vando, gdy na stole pojawił się pieczony dzik. - W tej gospodzie, nad jeziorem Kalenhad, najlepszym rarytasem były stare króliki. Koszmar. - dodał, gdy elfi służący zaczął kroić zwierzynę. Gospodarz popatrzył na gościa współczującym wzrokiem i nakazał służącemu dać Vandowi spory kawałek. Gość szeroko się uśmiechnął na widok wielkiego płata mięsa.
Gdy wszyscy mieli na talerzach swoje porcje, a Vando uciszył głód smacznego mięsa, zaczęła się konwersacja.
 - Fergusie, naprawdę nie chcesz tego mabari? To taki słodki szczeniak. - Fergus się zakrztusił słysząc pytanie. Najwyraźniej naprawdę bał się tych psów.
 - Nie, naprawdę, dziękuję. - odrzekł, gdy opanował kaszel. - Nie przepadam za zwierzętami.
 - Jako rodowity Fereldeńczyk, powinieneś kochać wszystkie zwierzęta. Zwłaszcza mabari. - stwierdził ojciec. Syn tylko krzywo spojrzał.
 - Właściwie, to lubię zwierzęta, ale nie lubię mabari. Dobrze wiesz, ojcze, dlaczego. Nie wracajmy do tego. - Bryce tylko się zaśmiał pod nosem, rozumiejąc, co syn ma na myśli. Vando spróbował z drugiej strony.
 - A dla małej Madeline? - Eleonora głośno upuściła sztućce. Jej mina wyrażała nazbyt dużo. - Eleonoro, moja droga, to dopiero szczeniak. Możesz z niego zrobić domowego pieska, jeżeli zechcesz. Chcę mu zwyczajnie podarować dom, w którym znajdzie kochającego właściciela. - Vando brzmiał niezwykle przekonująco. Nawet wyraz twarzy pani Cousland stał się mniej niebezbieczny. - Proszę. Jeżeli ten pies nie znajdzie tu domu, to skończyły mi się opcje.
 - Mamo... - zaczęła cicho. Wszystkie oczy zwróciły się ku niej. - Ja... Chciałabym tego mabari. I bym go wyszkoliła. I bym walczyła. Jak tata. Proszę was. Dlaczego tylko Fergus ma walczyć? On się boi mabari. - z miejsca, na którym siedział Fergus wydobył się pomruk niezadowolenia. - A mabari są na wojnach. Ja się ich nie boję. Chcę być wojowniczką. Chcę walczyć.
 - Wyjdź. - powiedziała Eleonora. Madeline posmutniała. To nie wróżyło jej dobrze. Wstała od stołu i poszła do siebie z opuszczoną głową.

Następnego dnia Madie starała się robić wszystko perfekcyjnie. Wcześnie wstała, zjadła śniadanie, poszła do biblioteki na lekcję historii, unikała spojrzeń innych. Później, w czasie wolnym, postanowiła poczytać. Tak jej zleciał czas do kolacji. Przez cały dzień nie zamieniła słowa z nikim, poza nauczycielem historii i  służącą. To było przygnębiające. Nawet nie rozmawiała z Fergusem. A może to on z nią nie rozmawiał? Może on jej unikał. Nie potrafiła stwierdzić. Vando też gdzieś zniknął. Madeline czuła, że ma zły dzień. Powłóczyła nogami w stronę jadalni. Na korytarzu usłyszała jednak szczekanie. Czyżby szczeniak mabari, którego Vando chciał dać Couslandom? Podeszła powoli do zwierzęcia, które powoli ją obwąchało mokrym nosem. To był pierwszy miły gest jakiego dziś doświadczyła.
Pies był dość duży jak na szczeniaka. Skóra miała kolor ciemnobrązowy, choć było na niej też pare jaśniejszych łatek. Niebieskie oczy sprawiały, że mabari wyglądał nad wyraz inteligentnie. A może taki był? Czarny nos obwąchiwał wszystko wokoło, badał to miejsce. Badał Madie. Dziewczynka podrapała go za lewym uchem, trochę niepewna jak zwierze zareaguje. W pewnym momencie położył łeb na jej kolanach.
 - Polubił cię. - powiedział znienacka Vando. - Gdy mabari raz wybierze sobie właściciela, bardzo ciężko jest to zmienić. Czasem to niemożliwe. - Madeline spojrzała smutno na psa.
 - Szkoda, że nie jest mój. - zwierze chyba odczuło jej żal, bo położyło uszy płasko przy głowie.
 - Ach, miałem ci to powiedzieć przy przystkich, ale chyba nie dam rady się teraz powstrzymać. - Vando zrobił pełną napięcia pauzę. - Twoi rodzice zgodzili się, żebyś się szkoliła. Oficer Darim wszystkim się zajmie. - Madeline otworzyła usta ze zdziwienia, jednak młody mabari szybko je zamknął, liżąc twarz dziewczyny.
 - Fuj! - odepchnęła psa ze swojej twarzy i się wytarła. Mabari jednak nie poczuł się obrażony. Skakał wesoło koło młodej Couslandki, która właśnie zaczynała rozumieć, co się stało. - Będę walczyć? Nauczę się tego wszystkiego o czym mówił oficer Darim? Będę jak bohaterowie legend? - Vadon potakiwał cały czas.
 - Wszystko zależy od ciebie. Warunek był jeden - masz dalej zajmować się sprawami związanymi z dworem. Retoryka, etykieta i te inne, rozumiesz?
 - Tak! To niesamowite. - wytarmosiła głowę psa ze szcześcia. Ten jednak wciąż był zadowolony.
 - Także pies jest już twój. Widzę, że się dogadaliście. Wiesz jak mu dasz na imię?
 - Davon. Będzie pasować. - Vando uśmiechnął się tylko dumnie. Miło, że to docenia, pomyślał.

czwartek, 15 grudnia 2016

Rogue One, wrażenia z filmu


Na Pierwszego Rogala, czyli oficjalnie zwanego Łotra 1, poszłam bez nadziei, nie wierzyłam w ten film i byłam praktycznie pewna, że będzie do dupy, no, ale jako chora fangirl musiałam to obejrzeć, przed premierą najlepiej, w środku tygodnia, pofatyguje się na kiepski film spod znaku Star Wars. Nie myliłam się. W połowie.

Bo pierwsza połowa filmu mnie przerażała i chciała sprawić, żebym zaczęła uznawać zarówno rebeliantów, jaki i Imperium, za głupie cipki. Od mniej więcej połowy film zaczął mnie interesować, zaczął być wręcz dobry. Ale od początku.

Największą moją obawą była obsada, w szczególności Felicity Jones, za którą nie przepadam, obstawiałam, że Jyn Erso będzie płytką i nudną bohaterką, na szczęście się zawiodłam, bo Jones całkiem nieźle zagrała ową rebeliantkę, bo im dłużej film trwał, tym lepsza mi się wydawała.
Oczywiście cały główny skład był świetny i choć nie obyło się bez nieśmiesznych śmieszków, do jakich przyzwyczaił nas Disney np. w filmach Marvela, to polubiłam wszystkich towarzyszy Jyn i emocjonalnie się z nimi związałam.

Sama fabuła była bardzo konkretnie zarysowana przed premierą, więc nie obawiałam się jej jako takiej, co jak zostanie przedstawiona. Przeskoki między akcją albo lokacjami (o zgrozo, nazwy planet wyświetlane były w rogu ekranu. Boże, dlaczego...) były często nieprzyjemne i robiły taki misz masz. Do samej historii raczej nie można się przyczepić, bo została zrealizowana całkiem w porządku.

Jeśli chodzi o sprawy techniczne, to walki kosmiczne jak zwykle rozpierdalały, mimowolnie się uśmiechałam na widok X-Wingów i wszystko wyglądało ślicznie, nie licząc dwóch rzeczy. Z czego jedną są animowane twarze np. Tarkina. Wiedziałam że się pojawi, aktor który go grał w Starej Trylogii nie żyje już dość długo, więc myślałam, że Tarkinem będzie ten pan, który pojawił się w Zemście Sithów. Dostaliśmy zbyt zanimowaną twarz. Szczerze, nie miałabym nic przeciwko innemu aktorowi.

Było kilka zabijających mnie rzeczy, jak terroryści, którzy moim zdaniem aż nazbyt przypominali ISIS, pojawiły się też smaczki, takie jak dwóch zbirów z Nowej Nadziei, którzy zaatakowali Luke'a w kantynie w Mos Eisley, w Łotrze 1 przechodzili sobie ulicą. No i znów lekki banan na ryju.
Zakończenie filmu było... Idealne. Po prostu lepiej być nie mogło. Nie wyobrażałam sobie, żeby zakończenie jakiegokolwiek filmu było tak dobre, tak satysfakcjonujące, szczerze się wzruszyłam, poczułam się częścią Rebelii, no i Vader. Vader jak zawsze był koksem.  Samo zakończenie podwyższa ocenę tego filmu o jeden albo nawet dwa.  Ten film warto obejrzeć dla samego zakończenia.

Podsumowując, jest to oddzielna historia w sadze, nie ma napisów lecących w kosmos, jest minimum znanych nam bohaterów, a miecz świetlny widzimy raz przez cały film, choć weszłam zniesmaczona, to wyszłam bardzo zadowolona i poniekąd poruszona. Warto iść, definitywnie warto.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Bohaterka Fereldenu rozdział 12

- Dokonało się. Witaj - rzekł Duncan, stojący nad oszołomioną Madeline. Podał jej rękę i pomógł wstać. Zachwiała się, ale złapała równowagę. Byli w obozie Strażników, najwyraźniej przenieśli ją tam, gdy spała.
- Dwie kolejne ofiary... Przy moim dołączeniu nie było tak źle - westchnął Alistair. - Dobrze, że chociaż jedno z was przeżyło. Jak się czujesz?
- Śnił mi się smok - powiedziała, mrugając. - Duży i bardzo niemiło wyglądający smok.
- Tego typu sny pojawiają się, gdy zaczynasz odczuwać obecność pomiotów. W najbliższym czasie będziemmy musieli wyjaśnić ci kilka rzeczy. Na razie król pragnie się z nami widzieć. Za pół godziny przyjdź do wschodniej wieży, tam mamy się z nim spotkać - wyjaśnił Duncan. - Mam coś do załatwienia. Zobaczymy się później.
Madeline głęboko westchnęła, przypominając sobie, jak Duncan zabił Jory'ego. Przynajmniej nie dowie się o śmierci żony, pomyślała. Głowa dalej ją bolała, ale starała się nie zwracać na to uwagi.
- Byłbym zapomniał - zaczął Alistair. - Część tej krwi, która została, umieszczamy w medalionie, ma nam przypominać o tych, którzy nie dożylili tego dnia - podał jej wisior z czerwonym płynem w środku. Dziewczyna przyjrzała się przedmiotowi na brązowym sznurku.
- Ty też taki masz? - zapytała. Strażnik wyjął wtedy spod kolczugi podobną ozdobę. Madie zrozumiała, że mężczyzna miał duży szacunek do tradycji Strażników. Oswróciła się i podniosła włosy, które opadały jej na szyję. - Mógłbyś?
Alistair podszedł do niej i zawiązał medalion na jej szyji. Kiedy musnął jej skórę palcem, przeszedł ją dziwny dreszcz. Jego najwyraźniej też, bo gdy się odwróciła, zobaczyła, że jest blady jak ściana.
- Wiesz, skoro król chce się z wami spotkać, lepiej nie pozwólcie mu czekać - powiedział. - Jeszcze się zezłości, może zacznie płakać, wy fatalnie się z tego powodu poczujecie no i... Będzie niewesoło.
- Chyba nie masz za dużego szacunku do króla - zauważyła Madeline.
- Cóż... Pewnego dnia opowiem ci dlaczego. Ciekawe, dlaczego o ciebie prosił.
- Może dlatego, że darzy Strażników wielką fascynacją i chce poznać świeżo upieczoną Strażniczkę. Albo mu się spodobałam i będzie próbował sił.
Alistair się zaśmiał.
- Tak. Jego żona, Anora, to wredna kobieta. A nawet bez tego, nie dziwię mu się.
Madeline spojrzała na niego z wrednym uśmieszkiem.
- Znaczy się... Ten, no... Muszę coś załatwić. Muszę...
- Łapać magów?
- Tak, dokładnie - zaczął się wycofywać. - Znaczy nie. Nie, nie, nie. Nie łapać magów. Iść. Muszę iść. Też mam coś do załatwienia. Ważne sprawy Szarych Strażników. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia - uśmiechnęła się Madeline.
Poszła do wschodniej wieży i chwilę poczekała, nim pojawił się Duncan, król i sławny generał Loghain MacTir. Ostatni był wysokim, czarnowłosym człowiekiem o zmęczonej twarzy, mógł być w wieku jej ojca, może młodszy. Podobno był dobrym przyjacielem zmarłego króla Marica Therina, ojca Cailana.
- Loghainie, moja decyzja jest ostateczna. Wyruszę do walki z pierwszej lini z Szarą Strażą.
- Horda jest zbyt niebezpieczna, byś bawił się w bohatera.
- W takim razie może powinniśmy jednak poczekać na wsparcie Orlesian? - zaproponował Cailan.
- Toż to kompletny absurd. Dobrze, że twój ojciec nie dożył dnia, w którym jego syn chce ponownie oddać Ferelden w ręce Imperium.
- Zatem nasze siły muszą nam wystarczyć, prawda? Szarzy Strażnicy są gotowi - spojrzał na czekającą Couslandkę. - A oto dama z Wysokoża, którą dane mi było poznać. Rozumiem, że należą ci się gratulacje.
- Dziękuję, wasza wysokość - skłoniła się lekko Madeline.
- W tej chwili potrzebujemy każdego Strażnika. Powinnaś się czuć zaszczycona, że do nich dołączyłaś.
- Twoja fascynacja Strażnikami przyniesie nam zgubę - wtrącił Loghain. - Powinniśmy być realistami - westchnął.
- Dobrze, wróćmy do strategii. Razem ze Strażą sprowokujemy główną część hordy pomiotów i co dalej?
- Wtedy dasz sygnał, aby rozpalono ogień na wieży, przez co moi ludzie będą mogli wyjść z lasu i zaskoczyć pomioty, oskrzydlając je.
- Wieża Ishal... - odwrócił się Cailan i spojrzał na najwyższą wieżę, która wznosiła się ponad las. - Kogo na nią poślemy?
- To niezbyt niebezpieczne zadanie, ale bardzo ważne, więc powinniśmy posłać tam najlepszych - odpowiedział Loghain.
- Najlepiej Strażników - Loghain wywrócił oczami. - Alistaira i Madeline - Loghain zamierzał zacząć protestować, ale król nie dopuścił go do głosu. - Dość twoich teorii spiskowych. Szara Straż walczy z Plagą niezależnie od okoliczności. Zapominasz chyba, kto tu jest królem.
MacTir groźnie łypnął na Madeline, ale się nie odezwał.
- Panie - przerwał Duncan. - Powinienieś pamiętać o możliwym pojawieniu się arcydemona.
- W Głuszy nie trafiono na żadne ślady smoka - skomentował generał.
- W każdym razie, od tego są twoi ludzie, prawda? - powiedział Cailan do Duncana, zbijając go nieco z tropu.
- Ja... Tak, wasza wysokość. Chodź, Madeline. Musimy przekazać plan Alistairowi. - Duncan ukłonił się królowi i w towarzystwie nowej Strażniczki wrócił do obozu Straży.

Madeline sądziła, że król będzie chciał, by wszyscy Strażnicy stanęli w pierwszej lini. Czyżby uznał, że skoro ona dołączyła do nich zaledwie kilka godzin temu, powinna zająć się wspinaniem się na wieżę? Alistair, który właśnie usłyszał plan, nie był bardziej zadowolony niż ona.
- Co?! Nie wezmę udziału w bitwie? - mówił oburzony. - Ponieważ król ma takie życzenie, dwóch Szarych Strażników ma stanąć na szczycie wieży z pochodniami w rękach? Tak na zaś?
- Bez tego ludzie Loghaina nie będą wiedzieli, kiedy ruszyć do ataku - tłumaczył ponownie Duncan.
- No dobra, ale jeżeli król zażyczy sobie, żebym ubrał sukienkę i zatańczył remigolda, to nic z tego!
- Ty, posuwający się tanecznym krokiem w stronę pomiotów - zaśmiała się Madeline. - Chciałabym to zobaczyć.
- Dla ciebie mógłbym to zrobić... Ale to musiałaby być ładna sukienka.
Widząc zdegustowaną minę Duncana, Madie zmieniła temat.
- A co, jeżeli pojawi się arcydemon? - zapytała.
- Narobimy w gacie i tyle - odpowiedział Alistair.
- Zostawcie to nam. Waszym głównym zadaniem jest utrzymanie Wieży Ishal. Gdybyście byli potrzebni, kogoś po was wyślemy. W innym wypadku, nie chcę widzieć głupiego bohaterstwa w wykonaniu żadnego z was. Ufam wam - powiedział Duncan, głosem zatroskanego ojca.
- Ale nie na tyle, by pozwolić nam wziąć udziału w bitwie...
Duncan się zaśmiał.
- Będzie jeszcze dużo bitew, Alistairze... No, muszę dołączyć do pozostałych. Od tej pory jesteście zdani na siebie. Jesteście Szarymi Strażnikami, oczekuję, że okażecie się warci tego tytułu.
- Niech czuwa nad tobą Stwórca - powiedział na pożegnanie Alistair.
- Niech czuwa nad nami wszystkimi - odszedł.
Madie poprawiła broń na plecach i przy pasie, zagwizdała na Davona, który kręcił się wokół ognia odkąd tu przyszli. Wskazała drogę do wieży, na co drugi Strażnik jej przytaknął i oboje ruszyli w drogę. Mieli w niecałą godzinę dostać się na szczyt wieży, jak przewidywali, miało obejść się bez walki po drodze. Przeszli przez główny most, z niego widzieli, że bitwa już się zaczęła. Przed wieżą roiło się od pomiotów, walczyli z nimi żołnierze i magowie. Jeden do nich podbiegł.
- Szarzy Strażnicy? Wieża... Została zdobyta! - oznajmił żołnierz z mieczem ociekającym krwią.
- O czym ty mówisz, człowieku? Jak to "zdobyta"? - warknął Alistair.
- Przynajmniej weźmiesz udział w walce, czego tak bardzo chciałeś - skomentowała spokojna Madeline, na co jej towarzysz się uśmiechnął, wyjął miecz i... poszedł zabijać pomioty. - Bierz je, Davon - nakazała psu, który bez chwili zwłoki zaczął biec w stronę mrocznych istot. Madeline wyjęła sztylety i zaatakowała stojące przed wejściem do wieży stwory. Potworów nie dało się zliczyć, a wszystkie były bardzo zgrane, działały wspólnie. Arcydemon to nie przelewki, pomyślała Strażniczka, wyrywając sztylet z brzucha pomiotu.
Kątem oka zauważyła, że stwory dorwały jednego maga Kręgu. Magowie są potężni, ale w zwarciu nie miał szans. Couslandka zaczęła biec w jego stronę, wyjęła przy tym nóż do rzucania i wycelowała w głowę mrocznego pomiotu, atakującego maga. Stworzenie padło, Madie pochwaliła pod nosem samą siebie. Pozostałe pomioty momentalnie spojrzały na nią ze wściekłością. Jej radość od razu minęła, jęknęła przerażona. Dzięki Stwórcy, mag szybko rzucił jakieś zaklęcie obezwładniające, bestie po chwili leżały. Mag uśmiechnął się do niej z wdzięcznością, a Strażniczka pokazała mu kciuk w górę. Czarodziej krótko się zaśmiał i wskazał jej na drzwi do Wieży Ishal.
Strażniczka zagwizdała, pomimo wrzasków i dźwięków walki, Davon ją usłyszał i radośnie podbiegł, z pyskiem ociekającym krwią. Zaraz po nim, podszedł do niej lekko zdyszany Alistair. Zaśmiała się.
- Ty też reagujesz na gwizdanie? - zapytała z udawanym zdziwieniem. Strażnik pokiwał z powagą głową.
- I na piszczące zabawki. Albo zapach sera. - Otworzył wielkie drzwi do Wieży, wskazując ręką na wejście. - Panie przodem.

Kilka pięter walk, pomiotów, smrodu i krwi później znaleźli się na szczycie Wieży. Obaj Strażnicy byli brudni od krwi, potu, kurzu, a o ich kolczugi, pozachaczane były kawałki wnętrzności. Madie nie marzyła o niczym innym tak bardzo, jak o kąpieli. A to nie był koniec.
Choć przygotowane ognisko, które miało być sygnałem dla armii Loghaina było na wyciągnięcie ręki, to na drodze do niego stał wielki jak stodoła ogr. Miał szarą skórę, na głowie rogi, prawie wielkości Madeline, ogromne zębiska, z lejącą się z nich śliną, a to i tak nie było najgorsze. Ile miał metrów wzrostu? Chyba wolała nie wiedzieć, a jego muskulatura była chyba najgorsza. Mógł złapać dorosłego człowieka jak lalkę, pobawić się nim i rzucić w kąt. Dosłownie.
- Ja pierdole - szepnęła Madie, była jednocześnie przerażona i obrzydzona. Spojrzała na Alistaira, też nie wyglądał na zadowolonego. - Jak zabić tego sukinsyna?
Ogr chyba usłyszał, jak został właśnie nazwany. Momentalnie skupił całą swoją uwagę, na stojących w kącie sali ludzi i ryknął. Z jego gęby poleciały litry śliny.
Alistair lekko się cofnął.
- No cóż, miło było cię poznać - jęknął i zaczął szarżować na ogra.
Madie nie widziała sensu w takim ataku. Wiedziała, że zginą. Była Strażniczką jeden dzień i nie chciała przy okazji zawalić swojego jedynego zadania. Jej myśli krążyły wokół ogniska. Davon głośno warczał, czekając na rozkaz. Davon. Nagle przypomniała sobie coś. Przypomniała sobie komendę, której nauczyła psa pewnej zimy. Nauczyła go jak rozpalać ognisko pochodnią.
Wzieła jedną, która była umocowana do ściany, podała psu.
- Wiesz, co robić - rzekła, wskazując na palenisko. - A jak skończysz, to uciekaj. - Mabari zaskomlał. - Po bitwie się odnajdziemy - uśmiechnęła się. Davon wszystko zrozumiał i dość radośnie, omijając ogra pobiegł wykonać rozkaz. Madie nie wierzyła, że doczeka jakiegoś "po bitwie".
Spojrzała na Alistaira, który próbował atakować ogra lub unikać jego ataków. Głównie unikać. Aż mu się nie udało. Alistair stał się lalką.
Madie spojrzała na swoje noże do rzucania. Raz się udało, wycelowała w oko olbrzyma, to uda i teraz. Rzuciła.
Trafiła.
Stwór zawył i upuścił zabawkę. Alistair odtoczył się kawałek, wstał i rozciął tors potwora zajętego swoim okiem. Ogr zawył ponownie. Uniósł pięści i próbował twafić nimi Strażnika.
Kiedy jedna z nich uderzyła o ziemię, Madie z niesamowitą szybkością wbiegła na nią, wspinając się po ramieniu bestii, aż do jego karku. Złapała się jednego z rogów, aby nie spaść i zaczęła ciąć potwora po łysej głowie.
- Trzymam go! - krzyknęła do Alistaira, który chyba na ułamek sekundy się uśmiechnął. Potwór wymachiwał rękami w górę, próbując zrzucić Strażniczkę, dzięki czemu Alistair mógł zaatakować bez narażania się.
Pomioty to matoły, pomyślała Madeline, ale sukinsyn ma twardą czaszkę. Trzymając się z całych sił rogu, postanowiła zrobić ogrowi okrutną rzecz. Miała w obu dłoniach swoje sztylety, które cięły o wiele mocniej niż marne nożyki. Na moment puściła rogu, zrobiła przewrót na głowie potwora i wbiła oba ostrza w oczy ogra. Na moment zetknęła się z jego paskudną gębą, która się otworzyła i wydała z siebie tak donośny dźwięk, że Madie na chwilę straciła przytomność. Puściła sztylety, na których wisiała, zachaczyła ciałem o jego zęby i spadła na ziemię.

Alistair miał szansę. Zrobił rozbieg i z impetem odbijając się od masywnego uda ogra, wbił z całej siły swój miecz w tors potwora. Chyba trafił w serce, bo stwór szybko zamarł i padł na plecy. Zdyszany Strażnik leżał na wielkim pomiocie. Wyjął swój miecz z jego serca i dla pewności, przeciął mu gardło. Sięgnął po sztylety swojej towarzyszki, robiąc to poczuł ból w klatce piersiowej. Ogr najwyraźniej połamał mu kilka żeber.
Westchnął ciężko, sprawdził, co z Madeline.
Była ogłuszona, miała kilka powierzchownych ran, w miejscu, gdzie zachaczyła o zęby potwora, sączyło się trochę krwi, ale to również nie było nic poważnego. Poza tym, zauważył kilka stłuczeń i złamaną nogę. Spadła dość niefortunnie.
Po co ja tu przyszedłem, zapytał się w duchu. Odgarnął jej włosy z czoła i spojrzał na nieprzytomną twarz. Strażniczka. A on jest Strażnikiem. Są Strażnikami. Strażnicy mieli zapalić sygnał.
- O cholera! - krzyknął Alistair, tak, że zabolały go żebra. Jęknął i poderwał się na równe nogi. Sygnał się palił. Co do... No proszę, nieźle. A teraz trzeba się stąd wynieść, podsumował.
Skoro armia Loghaina już zdąrzyła interweniować, to pewnie szala zwycięstwa przechyliła się na stronę króla. Jeszcze trochę, a będą mogli spokojnie zejść w glorii zwycięsców, a na nich będzie czekała zgraja magów, która ich uzdrowi. Alistair uśmiechnął się na samą myśl, że już po wszystkim. Usiadł na powrót przy swojej towarzyszce, podarł kawałek materiału, wziął jakąś deskę i zaczął zakładać jej prowizoryczny bandaż.
W tym czasie dziewczyna zaczęła odzyskiwać przytomność.
- Nie ruszaj się, zaraz skończę - powiedział. - Wygląda na to, że żyjemy - dodał z uśmiechem.
- Wygląda na to, że nie słyszę na jedno ucho - skrzywiła się.
- Na jedną nogę też nie chodzisz - wskazał na swoje dzieło. - Ale doktor Alistair zawsze pomoże!
Uśmiechnęła się smutno, spojrzała na palenisko.
- Mój Davon się spisał.
- Twój pies... Rozpalił ognisko? To... Dziwne.
Madeline wzruszyła ramionami. Wyciągnęła rękę, żeby pomógł jej wstać. Kazał jej oprzeć się na jej ramieniu, a sam objął ją w pasie.
- A gdzie twój pies jest teraz? Nie widziałem go.
Strażniczka spuściła wzrok.
- Kazałam mu uciekać... - przełknęła ślinę. - W walce by się nie przydał, nie było sensu, żeby w niej ginął. Powiedziałam mu, że zobaczymy się po bitwie, ale chyba za bardzo w to nie wierzyłam.
- Mimo to, nie skłamałaś - powiedział ciepło. Madie kiwnęła głową, wyraźnie pocieszona.
Drzwi na schody nagle się otworzyły.
Odsiecz, pomyślał przez moment Alistair.
Madie się wyrwała i zdjęła z pleców Strażnika tarczę. Posypał się grad strzał. Strzał pomiotów. Ledwo zdąrzyła ich zasłonić. Usłyszał, jak cicho przeklina pod nosem. Nagle coś wyrwało jej z rąk tarczę. Tym czymś był wielki hurlok. Kolejne strzały.
- Skłamałam - usłyszał.
A potem była tylko ciemność.

Ale nie skończyło się na ciemności, był jeszcze ból, strach, krzyki. Nie jego krzyki. Sam chciał krzyczeć, ale nie mógł. Coś mu nie pozwalało. Jakby miał wodę w płuchach. Pragnął walczyć, tylko, że nie wiedział jak. I nagle jasny rozbłysk. Był coraz bliżej, niby słońce, które chce go pochłonąć. Aż w końcu mu się udało.
Alistair wziął gwałtowny wdech. Przed sobą zobaczył brązowy sufit, dookoła czuł zapach lasu.
- No widzisz, Morrigan. Chłopak żyje - powiedział babciny głos, który znał.
- A co z dziewczyną? - zapytał inny, wyraźnie młodszy, również znajomy.
- Dajmy jej trochę czasu. Nie każde zaklęcie działa natychmiast.
Rozejrzał się. Poznawał je. To były te kobiety z Głuszy, które oddały im Traktaty. Z jednej strony się przestraszył, z drugiej - uratowały go. Czuł, jak dziesiątki strzał wbijają się w jego ciało, a mimo to żył.
- Witaj wśród żywych, chłopcze - powiedziała starucha z paskudnym uśmiechem. Młodsza, stojąca obok, była jej całkowitym przeciwieństwem - piękna, młoda, o kruczoczarnych włosach i wspaniałej figurze. Łączyły je dwie rzeczy - chłód i złotożółte oczy. Nie zwrócił na to wcześniej uwagi.
Alistair powoli się podniósł. Wtedy też spostrzegł, że jest goły i lekko się zaczerwienił. Starucha dała mu jakiś koc, na łóżku obok leżała jego zdezelowana zbroja, ubranie i broń. Wszystko czyste.
- Co... się stało? - zapytał niepewnie. Bał się usłyszeć odpowiedzi, ale chciał znać prawdę.
- Loghain was zdradził. Nie pomógł w walce. Wszyscy, którzy byli po sronie króla, teraz nie żyją. Łącznie z Szarą Strażą.
Strażnik zamarł.
- Cailan nie żyje? Cała armia... Żołnierze... - próbował się pozbierać. - Duncan nie żyje - dotarło do niego. Wtedy poczuł, że wszystkie jego wnętrzności ulegają zmiażdżeniu. Dlaczego ten ogr go nie zabił? Dlaczego nie mógł dołączyć do poległych? Nie poznać tej informacji? Dlaczego Madie go uratowała?
Właśnie, Madie.
- A co z... Byłem z taką dziewczyną. Też Strażniczką. Blondynka, złamała nogę i...
- Żyje, ale jest nieprzytomna. Lada dzień powinna się obudzić, tak jak ty.
Odetchnał z ulgą. Nie był ostatnim Strażnikiem w Fereldenie. Było ich aż dwoje. I cała Plaga do ogarnięcia.

- Nareszcie otworzyłaś oczy - usłyszała miękki głos. - Matka się ucieszy.
Madie leżała na łóżku, noga dalej ją bolała, ale nie było na niej bandaży albo usztywnienia. Poruszyła nią. Nie było źle.
Przed nią stała młoda, czarnowłosa kobieta. Spotkała ją przed Dołączeniem.
- Morrigan? - zapytała niepewnie Strażniczka. Kobieta kiwnęła. - Co się stało? Ostatnie, co pamiętam... To strzały.
Kobieta przekręciła smutno głowę.
- Ten wasz generał zbiegł. Zwyciężyły mroczne pomioty. Armia została pokonana. Król nie żyje.
Fergus, pomyślała Madeline. Jej brat pewnie też nie żył. Leżał gdzieś tam, pod Ostagarem. Pewnie sępy już go dopadły. Najpierw straciła bratanka, Gilmore'a, potem rodziców, a teraz jeszcze brat. Fantastyczny okres w moim życiu, chciała powiedzieć, ale milczała.
- Twój przyjaciel chyba chce się z tobą widzieć. Kiepsko zniósł te informacje - rzekła Morrigan po jednej, długiej minucie ciszy.
- Alistair? - zdziwiła się na moment, a potem w jej oczach rozbłyszła nadzieja. - Alistair żyje? W ogóle, jak się tu znaleźliśmy?
- Tak, ten tępy, podejrzliwy typek, który był tu wcześniej. Jest na dworze - wskazała na drzwi. - Co do odsieczy, to moja matka was uratowała.
Madeline się skrzywiła.
- Jak?
- Zmieniła się w ogromnego ptaka i porwała was, po jednym w każdy szpon. Moim zdaniem, bardziej opłacałoby się uratować króla. Byłby większy okup.
- Pochodzę ze szlachty - mruknęła Madie.
- A no to, mój błąd. - Morrigan uniosła ręce w obronnym geście. Strażniczka się uśmiechnęła.
- Dzięki za pomoc, Morrigan - powiedziała z wdzięcznością.
- Nie ma sprawy, choć większość zrobiła matka. Ze mnie kiepska uzdrawiaczka... Może wrócę do gotowania - po czym zajęła się garnkiem nad paleniskiem. Madeline zerwała się, nie zwracając uwagi na obolałe jeszcze ciało. Szybko się ubrała i wybiegła przed chatę. Alistair siedział na pieńku i ostrzył swój miecz. Gdy ją zobaczył, oniemiał.
Rzucił miecz i osełkę na bok, po czym podbiegł do Madeline i mocno ją objął. Wtuliła się w niego jak małe dziecko. Oboje tego potrzebowali, oboje byli sami na świecie i oboje byli w tym bagnie. Puścił ją po dłuższej chwili i odetchnął.
- Duncan nie żyje, wszyscy Strażnicy... Jak tylko dorwę Loghaina, to mnie popamięta. Podobno o to wszystko, o przegraną pod Ostagarem, oskarżył Szarą Straż! Że niby to my zdradziliśmy i zabiliśmy króla! Cholera, cały Ferelden na nas poluje! - prawie krzyczał. Potok słów wylewał się z jego ust. Madie pokazała mu dłonią, aby się uspokoił.
- Nie zapominaj, że Plaga trwa. To chyba w tej chwili nawet ważniejsze niż zdrada Loghaina.
Prawdę mówiąc, Madie czuła, że ma w dupie zdradę Loghaina, całą scenę polityczną Fereldenu, a nawet tą pieprzoną Plagę. Najchętniej to nabiłaby się na własny miecz, nawet jej brat już nie żył. Jedyną rzeczą, która sprawiała, że tego jeszcze nie zrobiła, był siedzący w jej głowie głos ojca.
Nasza córka nie zginie w wyniku zdrady Howe'a. Przeżyje i zrobi coś dla świata.
I tylko to się teraz dla niej liczyło. Uratować cholerny świat przed cholerną Plagą. Reszta jej nie obchodziła.
- Stwórco, gdyby nie matka Morrigan, pewnie teraz byśmy nie rozmawiali.
- Nie mów o mnie tak, jakby mnie ty nie było, chłopcze - wtrąciła starucha, która nie wiedzieć skąd, pojawiła się obok.
- Przepraszam... - jąknął zaczerwieniony Alistair. - Ale jak mamy cię nazywać? Nie powiedziałaś, jak masz na imię.
- Imiona są ładne, ale mało ważne. Hasyndzi nazywają mnie Flemeth - przedstawiła się.
- A więc Wiedźma z Głuszy - upewniła się Madeline. Flemeth kiwnęła. - Co zrobimy z Plagą? Loghain to głupiec, nie da jej rady.
Właśnie wtedy, Wiedźma z Głuszy przypomniała im, o zadaniu, które mieli wykonać przed Dołączeniem, o traktatach, którę wiązały różne grupy ze Strażą obowiązkiem pomocy przy Pladze, o sztuce negocjacji i tym, czym bycie Strażnikiem jest naprawdę. Traktaty, za którymi tyle się nabiegali, które mieli za jakieś stare papiery, zmuszały elfy, magów i krasnoludy do walki.
- Może pomóc nam też arl Eamon - dodał Alistair. - To dobry człowiek, znam go. Nie przybył do Ostagaru, więc wciąż ma armię. A ty jesteś ze szlachty, może znasz kogoś, kto zdołałby nam pomóc.
- Tak, pewnie - mruknęła Madie, przypominając sobie o plotkach rozprowadzanych przez Howe'a, jakoby jej ojciec był zdrajcą. - Dziękujemy, Flemeth. Za wszystko.
Flemeth uśmiechnęła się ciepło, jak babcia, która uśmiecha się do wnuków.
- O nie, to ja wam dziękuję. W końcu to wy uratujecie świat. A zanim to nastąpi, chcę wam zaoferować jeszcze jedną rzecz.
- Matko! - zawołała Morrigan. - Zupa już kipi. Będziemy mieć dwóch gości na obiedzie czy nie?
Wiedźma na powrót stała się tajemnicza.
- Szarzy Strażnicy już odchodzą. A ty razem z nimi.
Cała trójka zagrzmiała razem jednym, głośnym "co?!". Strażnicy obejrzeli się niepewnie po Morrigan. Nie wyglądała na bardziej zadowoloną niż oni.
- Czy ja nie mam nic do powiedzenia? - krzyknęła.
- A całe życie tak rwałaś się do opuszczenia Głuszy - rzekła Flemeth z udawaną troską. - A jeśli chodzi o was - spojrzała na Straż - to potraktujcie to jako zapłatę za uratowanie życia.
Jeżeli Alistair chciał coś powiedzieć, a chciał na pewno, to zachował to dla siebie. Flemeth nie kryła satysfakcji, a jej córka kipiała ze złości. Tylko Madeline zachowała pokerową twarz.
- Powinniśmy się spakować i wyruszyć... Gdzieś.
Starucha odeszła, dając im nieco prywatności na obgadanie pewnych spraw, choć wszyscy wiedzieli, że słucha.
- Proponuję wioskę na północ stąd - rzuciła już spokojniejsza Morrigan. - Lothering, jest dość blisko, moglibyśmy się tam zorientować w sytuacji.
- Potrafisz gotować? - wymknęło się Alistairowi. Młodsza wiedźma zmierzyła go wzrokiem.
- Tak... Potrafię gotować. I znam też przepisy na jakieś piętnaście trucizn, które mogę przyrządzić z miejscowych składników. Tak a propos.
Madeline wzruszyła ramionami.
- Zbierajmy się. Komu w drogę, temu czas.

piątek, 6 maja 2016

Bohaterka Fereldenu - rozdział 11

    Ruiny Ostagaru zapierały dech w piersi. To, co Duncan opowiadał o twierdzy było niczym, w porównaniu z tym, jak wyglądała w rzeczywistości. Wielki, szary budynek otoczony lasem prezentował się wspaniale. Jego pierwotnym przeznaczeniem była obrona północnych nizin przed Dzikimi, teraz stał się pierwszą i ostatnią linią obrony przed Mrocznymi Pomiotami.
    Dookoła stacjonowały patrole wojskowe, wszędzie stali strażnicy, dym z ognisk zobaczyła już kilka kilometrów wcześniej. Możliwe, że na terenie Ostagaru zebrały się prawie wszystkie dostępne wojska Fereldenu. W tym wojsko z Wysokoża.
    Madeline, Duncan i Davon szli przed siebie spokojnym krokiem. Na ich drodze pojawił się wysoki mężczyzna w złocistej zbroi z kilkoma strażnikami u boku. Mężczyzna miał jasną karnację, długie, blond włosy, spięte niedbale z tyłu głowy i brązowe, ciepłe oczy. Emanował pewnością siebie. Był bardzo młody, Couslandka obstawiała, że jest w jej wieku.
    - Hej, Duncanie! - zawołał wesoło.
    Duncan uniósł brwi ze zdziwienia.
    - Król Cailan? - A zatem to sam król, pomyślała Madie. - Nie spodziewałem się...
    - Królewskiego powitania? A już się bałem, że stracisz całą zabawę! - brzmiał tak beztrosko, jakby zapomniał, że jest w trakcie wojny z kreaturami, które niegdyś zniszczyły prawie cały kontynent.
    - Nigdy bym do tego nie dopuścił, wasza wysokość - odparł uprzejmie Duncan.
    Cailan zatarł tylko dłonie.
    - A więc wielki Duncan będzie ze mną walczył w bitwie. Znakomicie! Słyszałem, że znalazłeś nową rekrutkę. - Spojrzał na Madeline i mimowolnie się uśmiechnął. Dziewczyna obserwowała całą rozmowę, w nadziei, że król nie będzie jej do tego mieszał. Myliła się. - Zakładam, że to właśnie ona.
    Duncan odchrząknął, widząc minę rekrutki. Niezbyt zadowoloną.
    - Pozwól, wasza wysokość, że was sobie przedstawię...
    - Nie ma takiej potrzeby! - przerwał mu Cailan. - Wiem, kim jesteś, moja droga - mówiąc, podszedł do niej bliżej, ujął jej dłoń i pocałował jej wierzch. - Madeline Cousland, córka Bryce'a Couslanda. Żałuję, że nie było dane poznać się nam wcześniej.
    Madeline stała niewzryszona. Na dźwięk imienia jej ojca, przypomniała sobie, dlaczego tu jest.
    - Nie wiesz, wasza wysokość, że mój ojciec nie żyje?
    Cailan wyprostował się, wyglądał na zaskoczonego. Zmarszczył czoło, obejrzał się, to na Duncana, to na Madie.
    - Zamordowany - dodała. - Przez Rendona Howe'a. Zabił także wszystkich, którzy mieszkali na zamku, w tym moją matkę, bratową i bratanka. - Jej głos był zimny, pełen nienawiści i pogardy dla Howe'a. Miała wielką nadzieję, że zdoła przekonać króla do najgorszej z możliwych kar dla tego człowieka.
    - Duncanie, jak to? - Cailan zwrócił się do Szarego Strażnika.
    - To prawda, ledwie udało nam się uciec. Też byśmy zginęli, a arl naopowiadałby ci jakichś bajeczek.
    - To niedopuszczalne! - warknął król. - I on myślał, że zdrada ujdzie mu na sucho?! - spojrzał na Couslandkę. - Moja pani, obiecuję, że gdy to się skończy, Howe'a spotka to, na co zasługuje.
    - Dziękuję, wasza wysokość - odparła i szczerze się uśmiechnęła.
    - Pewnie chcesz porozmawić z bratem, ale w tej chwili Fergus jest na zwiadzie w Głuszy, nie wiem, kiedy wróci.
    Madeline natychmiast posmutniała.
    - Nie spieszy mi się, żeby mu o tym opowiadać.
    - Rozumiem. W tej chwili nie mogę zrobić nic więcej, ale może wyładujesz swój gniew na mrocznych pomiotach - zażartował król.
    - Ta... Wyobrażę sobie, że każdy z nich to Howe... Wydaję mi się, że wygramy tę bitwę - dodała z typowym dla niej urokiem.
    Król głośno się zaśmiał, Duncan tylko uśmiechnął. Nie sam żart go cieszył, co fakt, że dziewczyna przestała być apatyczna chyba na dobre. Przekazał królowi jeszcze kilka wieści od arla Eamona, którego wojsko miało przybyć w ciągu tygodnia. Cailan uważał, że to, co dzieje się dookoła nie jest Plagą, bo pomimo licznych grup pomiotów, nie trafili na ślad arcydemona. Opowiedział, jak pragnąłby wspaniałej walki rodem z pieśni i legend, przy czym dostał... to. Gdy skończył entuzjazmować się walką, powiedział, że czas mu nagli słuchać wykładów na temat taktyki i udał się w swoją stronę.
    Madeline patrzyła zanim przez chwilę z niekłamanym zażenowaniem.
    - Chyba mu się podobam - rzekła zniesmaczona, po czym przeniosła wzrok na Duncana i się zaśmiała.
    - Niewątpliwie. Przynajmniej możesz mieć pewność, że spełni twoją prośbę.
    - Mhm - wywróciła oczami. - Jeżeli pozwoli mi go ściąć własnoręcznie, to mogę nawet iść z nim do łóżka.
    Duncan pokręcił głową z dezaprobatą.
    - Wydaje się bardzo pewny, co do wygranej.
    Szary Strażnik westchnął.
    - A ty taki pewny nie jesteś.
    Duncan wskazał Madeline most, po którym musieli przejść, by dostać się do obozu. Oboje na niego weszli.
    - Mam przeczucie, że za tym wszystkim stoi jakiś arcydemon. Powinniśmy poczekać na posiłki z Orlais, ale one przybędą za wiele dni, zbyt wiele...
    - By królowi chciało się czekać na wspaniałą walkę jak z pieśni i legend? - dokończyła Madie.
    - Tak - zaśmiał się Duncan - król nie jest cierpliwy. W związku z tym, nas też goni czas, musimy jak najszybciej przystąpić do Rytuału Dołączenia - Strażnik podrapał się po czole. - Znajdź Alistaira, to drugi Szary Strażnik obecny teraz o obozie, wyjaśni ci resztę. Poza tobą jest jeszcze dwóch rekrutów. Ja mam kilka spraw do załatwienia i... - spojrzał na Davona, stojącego grzecznie u boku swojej pani. - Zabiorę twojego psa do psiarza, żeby podał mu niezbędne leki. Jeżeli nałyka się krwi pomiotów beż przygotowania, może się... pochorować.
    Madeline zmarszczyła brwi, przez moment zastanawiała się, co Duncan rozumie przez "pochorować". Koniec końców wzruszyła tylko ramionami.
    - Słyszałeś Duncana - mówiła do mabari. - Masz go słuchać pod moją nieobecność, rozumiesz?
    Zwierze radośnie zaszczekało. Ten dźwięk wywołał na twarzy Madie szeroki uśmiech.
    - No, to zachowuj się i nikogo nie gryź! - poklepała go po głowie i poszła w stronę obozu.

    - Masz jakieś ostatnie życzenie? Życie jest krótkie. Jutro ta piękna twarzyczka może być ozdobą jakiejś włóczni pomiotów. Czy to wściekłe spojrzenie mam potraktować jako odmowę? No cóż.
    Madeline przyglądała się mężczyźnie z łukiem na plecach, rozmawiającym z ładną żołnierką. Niezbyt zachwyconą jego obecnością. Couslandka zastanawiała się, czy owy mężczyzna zostanie spoliczkowany. Do tego jednak nie doszło. Ładna żołnierka odeszła z obrzydzeniem na twarzy, a człowiek z łukiem usiadł na ziemi i przejechał dłonią po ciemnych, krótko przystrzyżonych włosach.
    - Zero taktu, zero klasy, zero czegokolwiek dobrego - powiedziała do niego Madie. Mężczyzna spojrzał na nią z dołu, był przybity tym, że żołnierka go odrzuciła, ale mimo to uśmiechnął się do Madeline.
    - Cóż zrobić? Wojna, pomioty, a ja mam jeszcze brać udział w jakimś popieprzonym Rytuale Dołączenia. Moja wina, że chciałem ostatni raz zakosztować kobiecego ciała? - ciemnowłosy oparł się o kamień leżący za nim i westchnął. - Takie życie złodzieja.
    Madeline słyszała, że Strażnicy często werbują ludzi skazanych za przestępstwa, jeżeli im jakoś zaimponowali, zanim dali się złapać. Dziewczyna usiadła koło niego i oparła się na tym samym kamieniu.
    - Jeżeli masz przy sobie jakiś mocniejszy trunek to kobieta dotrzyma ci przez jakiś czas towarzystwa.
    - A potem? - zapytał wyjmując butelkę brandy i podając ją dziewczynie.
    - A potem pójdzie szukać Alistaira, żeby powiedział jej, o co dokładnie chodzi w tym Rytuale - powiedziała i wzięła łyk. Alkohol palił ją w gardle.
    - Więc to ty jesteś ostatnim rekrutem - wziął od niej butelkę i się napił. - Szczerze, nie jesteś tym, kim się spodziewałem.
    - Kogóż się zatem spodziewałeś? - przejęła brandy. - Źrebca?
    Mężczyzna zaśmiał się.
    - Ja i pan rycerz zakładaliśmy się, kim będzie ostatni rekrut. Żaden z nas nie pomyślał, że będziesz kobietą - napił się - a przynajmniej nie, że taką ładną.
    - Nawet nie próbuj - kiwnęła mu groźnie palem i pociągnęła łyk. Zrozumiała właśnie, że siedzi na środku drogi w obozie wojska i pije alkohol z nieznajomym jej mężczyzną. Miała to gdzieś.
    - Jestem Daveth - podał jej rękę. Dziewczyna spojrzała najpierw na nią, a później na Davetha. - No proszę, nie ugryzę.
    - Madeline - uścisnęła jego dłoń. - Wybacz, ostatnio mam trudny czas.
    - Ma się rozumieć. Widzę, że cię to męczy, więc jeżeli chcesz, to możesz mi o tym opowiedzieć. Chociaż nie naciskam.
    - Dziękuję, ale nie - pociągnęła łyk i się zakrztusiła. - Chyba mi wystarczy, na tym całym Dołączeniu przydałoby się być trzeźwym.
    - Dużo i tak nie zostało - Daveth zerknął do butelki, wypił resztkę i odstawił butelkę za kamień. - Nikt nie zauważy - puścił oczko do Madie, a ta się zaśmiała. - W sumie to fajna z ciebie osoba. Jeżeli oboje zostaniemy Strażnikami, to służenie z tobą nie będzie złe. A przy okazji Strażników, w nocy podsłuchałem, jak gadają o tym, żeby wysłać nas do Głuszy. - Madeline nie reagowała. - No wiesz, Głusza, kanibale, dzikie zwierzęta, Chasyndzi, a na dokładkę mroczne pomioty. Nie mów, że to cię nie rusza.
    - Przyjacielu, po mojej ostatniej przygodzie w Wysokożu, mało co mnie rusza.
    - No, no. Zatem może jednak cię przycisnę, żebyś mi opowiedziała.
    - Na pewno nie teraz. Zasiedziałam się - wstała. - Muszę iść poznać tego całego Alistaira.
    - Nie jest nawet w połowie tak przystojny jak ja!
    Madeline się zaśmiała.
    - Już ja to ocenię. Po bitwie wszystko ci ładnie opowiem. Aha, postaraj się zdobyć jakiś lepszy alkohol, bo to smakuje jak szczyny krasnoluda.
    Daveth pokiwał głową.
    - Trzymam cię za słowo, Madie.

    W Ostagarze poza zwykłymi żołnierzami, kręciło się mnóstwo polityków i ku zdziwieniu Madie - magów. Nie sądziła, że wychodzą z Wieży Kręgu, a tu proszę, przybyli na dalekie południe. Couslandce udało się zamienić kilka słów z Wynne, starszą zaklinaczką, która niespecjalnie paliła się do walki, ani niespecjalnie polubiła Madie. Dziewczyna wolała nie wszczynać niepotrzebnego sporu. Popytała, gdzie może znajdować się Alistair i tak trafiła na kłótnię Strażnika z magiem. Nie chciała się w nią otwarcie mieszać, oparła się o jedną z rozpadających się ścian twierdzy i przysłuchiwała z pewnej odległości.
    - O co chodzi tym razem? Czy Szara Straż nie otrzymała dostatecznej pomocy? - mag był śniady, wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat, nosił długą, powłóczystą szatę. Brzmiał, jakby był zirytowany.
    - Przynoszę wiadomość od Wielebnej Matki, pragnie się z tobą spotkać - przed magiem stał wysoki, blondwłosy mężczyzna, z lekkim zarostem na twarzy. Miał brązowe oczy i prosty nos. Mógł być najwyżej kilka lat starszy, może w wieku Fergusa. To musiał być Alistair.
    - Nie obchodzi mnie, czego "pragnie" Jej Świątobliwość. Powiedz jej, że jestem zajęty, pomagam Szarej Straży!
    - To co, miała napisać do ciebie list? - powiedział kpiąco Alistair.
    - Przekaż jej, że nie pozwolę, by mnie w ten sposób nękano.
    - No tak, bo to ja nękam ciebie, dostarczając ci wiadomość - wywrócił oczami i skrzyżował ręce na piersi.
    - Twoja gadanina nie przynosi ci zaszczytu - mag był na skraju wytrzymałości.
    - O nie, a już myślałem, że tak dobrze sie dogadujemy. Chciałem nawet nadać twoje imię mojemu dziecku. Temu zrzędliwemu.
    - Dosyć, porozmawiam z tą kobietą. Z drogi, głupcze! - Mag potrącił go ramieniem i wyszedł z tej części budynku. Alistair odetchnął. Zauważył Madie, czekającą na jego uwagę, więc podszedł.
    - Wiesz, jedyną dobrą stroną Plagi jest to, że jednoczy tych, którzy muszą się z nią zmagać - zagadnął.
    - Chyba wiem, co masz na myśli - odparła Madeline.
    - Jak na zabawie, moglibyśmy wszyscy stanąć w kółeczku i złapać się za ręce, to by dało pomiotom do myślenia... Nie jesteś chyba kolejnym magiem?
    - A zepsułoby ci to dzień? - zakręciła kokieteryjnie pasemko włosów na palcu.
    - Nie... - na ułamek sekundy się zaciął. - Ale lubię mieć świadomość, jakie jest prawdopodobieństwo, że zostanę zamieniony w ropuchę - otrząsnął się i dodał, jakby nigdy nic.
    Madie spojrzała mu w oczy.
    - O co właściwie poszło?
    Alistair odchrząknął.
    - Z magiem? Król prosił magów, aby pomogli w bitwie, na co Zakon nie zareagował zbyt przychylnie. Uwielbiają sobie wzajemnie dogryzać. Wielebna Matka chciała temu magowi ubliżyć, przez co postawiła mnie w niezręczniej sytuacji, bo sam niegdyś byłem templariuszem.
    - Faktycznie, niezręcznie - skwitowała. - Jestem Madeline.
    - A ja Alistair... Czekaj, Madeline? Ta rekrutka, która przyjechała z Duncanem z Wysokoża? Wybacz, że cię nie poznałem. W listach Duncana wydawałaś się być - szukał słowa - inna.
    - Cóż, Alistairze, może Duncan nie potrafi opisywać ludzi, a może to przez to, że jestem odrobinę nietrzeźwa.
    Alistair się zaśmiał i pokręcił głową.
    - Nie miej mi za złe, poznałam po drodze Davetha, no i trzeba było jakoś konwersację wywołać.
    - Tego złodzieja? Klei się do każdej kobiety, jaką zobaczy.
    - Zauważyłam.
    - Wiesz, uświadomiłem sobie właśnie, że niewiele kobiet wstępuje do Szarej Straży. Dziwna sprawa, nie?
    - Może jesteśmy dla was zbyt inteligentne? - odpowiedziała szelmowsko Madie.
    - Może. - Alistair nie dał za wygraną. - Tylko w jakim świetle to stawia ciebie?
    - O nie - Madie wykrzywiła usta w podkówkę - a więc jesteś jednym z chłopaków.
    - Jakie to smutne, prawda? - uśmiechnął się łobuzersko.
    Madeline zachichotała cicho, jak onieśmielone dziewczę, czego zaraz się powstydziła, gdy zobaczyła, jak Strażnik na nią spojrzał.
    - Dobrze, panie Szary Templariuszu, masz mnie przygotować do rytuału, wyjaśnić to i owo.
    - W porządku, przejdziemy się do obozu Straży, po drodze ci wszystko wyjaśnię.

    W Głuszy Korcari było bardzo zimno i wilgotno. Daveth się nie mylił, Duncan kazał rekrutom i Alisterowi udać się do dziczy, aby zdobyć krew pomiotów potrzebną do Rytuału i dawne zwoje Szarej Straży, które zobowiązywały niektórych do pomocy w razie Plagi. Tak naprawdę, było to raczej zadanie Alistaira, które wykonywał przy okazji pilnowania dzieciaków bawiących się w spuszczanie krwi z potworów.
    A były to przerażające potwory. Alistair wcześniej opowiedział Couslandce, jak straszne są pomioty. Faktycznie, nie była na to przygotowana. Niskie stwory, zwane genlokami, miały szerokie usta wypełnione masą ostrych zębów, oczy miały całkiem ciemne jak smoła, były łyse i miały pożółkłą skórę. Śmierdziały zgnilizną i krwią. Łapy, w których dzierżyły broń kończyły się brązowoczarnymi szponami. Walczyły zwinnie i umiejętnie, jeden nawet ranił sir Jory'ego, trzeciego z rekrutów.
    Hurloki różniły się od genloków tym, że budową ciała bardziej przypominały ludzi, byli wysocy i umięśnieni. Jeden z nich nawet posługiwał się magią. Alistair później wyjaśnił, że to tak zwany emisariusz.
    Walka z bestiami była bardzo męcząca, ale satysfakcja, która towarzyszyła zabijaniu pomiotów wynagradzała wysiłek. Najciężej było dostać się do wieży, w której podobno miały być traktaty Strażników. Została otoczona tuzinem hurloków, niektóre miały łuki, przez co dostanie się na górę było prawie niewykonalne. Daveth wymyślił, aby zajść ich z drugiej strony. Razem z Madeline wycofali się w stronę lasu i obeszli wzgórze, na którym stała wieża. Zakradli się od tyłu i wtedy złodziej zrobił coś niespodziewanego. Wyjął z plecaka bombę własnej roboty i rzucił nią w łuczników. Prawie wszyscy padli, wtedy Alistair i Jory mogli zaatakować wojowników. Daveth poderżnął gardło hurlokowi, który stał tuż przed nim, Madie wyjęła sztylety i ruszyła naprzód. Jeden z łuczników się ostał i strzelił do dziewczyny. Strzała drasnęła jej ramię, przez co głośno syknęła, wyjęła z cholewy buta nóż i rzuciła nim w łucznika, trafiając w głowę.
    Kiedy ostatni pomiot padł, zaczęli przeglądać rzeczy stworów. Miały broń lepszą niż poprzednie, co zaniepokoiło Alistaira. Madie przyglądała się swojej ranie, nie była głęboka, ale zostawi brzydką bliznę. Daveth do niej podszedł.
    - Powinnaś bardziej uważać - skomentował i zaczął grzebać w plecaku. Wyjął z niego mały słoik z kleistą mazią w środku i nałożył ją na ranę dziewczyny. - Przynajmniej twoje śliczne ramionka będą dalej nieskalane - powiedział i odszedł.
    Krew znajdowała się w fiolkach, wystarczyło znaleźć traktaty i wracać do Ostagaru. Wszystko wydawało się proste, dopóki skrzynia, na której widniał gryf, symbol Straży, nie okazała się być pusta.
    Alistair przeklął pod nosem, zaczął drapać się po głowie. Madeline też nie wiedziała, co teraz.
    - No, no, no... - rozległ się dokoła kobiecy głos. - Kogo tu mamy... Tak sobie myślę, czy nie jesteście sępami rozgrzebującymi ciało ofiary, której kości już dawno ogryziono. - Po zniszczonych schodach zeszła młoda kobieta, bardzo blada, z żółtawymi oczami i brązowymi ustami. Czarne włosy miała wysoko spięte w kok, na plecach wisiał jej czarny kostur. Ubrana była w spódnicę z czarnych piór i purpurową bluzkę, która niewiele zakrywała. - A może jesteście intruzami?
    - Nie odpowiadajcie - zaczał Alistair - wygląda mi na Chasyndkę. W pobliżu może być reszta.
    - Boicie się, że napadną was barbarzyńcy? - machnęła rękami.
    - Nie lubimy napadów - warknął Szary Strażnik.
    - Mówię wam, to wiedźma, prawdziwa wiedźma z Głuszy - powiedział przerażony Daveth.
    Kobieta przyjrzała się twarzom rekrutów i zatrzymała się na Madeline.
    - Ty tam. Kobiety nie boją się jak mali chłopcy. Zdradź mi swe imię, a ja ci zdradzę moje.
    Madie zachowała kamienną twarz, nie bała się jej, tak jak pozostali.
    - Nazywam się Madeline.
    - A ty możesz mówić mi Morrigan, jeżeli chcesz - była spokojna, wręcz uprzejma. - A teraz pozwólcie, że odgadnę wasze zamiary. Szukaliście w tej skrzyni czegoś, czego już tam nie ma.
    - Nie ma?! Ukradłaś je, ty, wstrętna, podstępna wiedźmo - powiedział zdenerwowany Alistair.
    Morrigan wywróciła oczami.
    - Co za elokwencja. Jak można okraść zmarłych?
    - Najwyraźniej można - Alistair się uspokoił. - Te dokumenty są własnością Szarej Straży i radzę ci je oddać.
    - Nie zrobię tego, ponieważ to nie ja je zabrałam.
    - Zatem kto? - zapytała Madie.
    - Prawdę mówiąc, zrobiła to moja matka.
    Couslandka spojrzała na Alistaira, który sam nie wiedział, co w obecnej sytuacji zrobić. Westchnęła.
    - Zaprowadzisz nas do niej?
    - To rozsądna prośba - uśmiechnęła się. - Podobasz mi się. To niedaleko, chodźmy.

    Matką Morrigan okazała się być staruszka, mądrzejsza niż mogła się wydać w pierwszej chwili. Oddała traktaty bez dłuższych namów, przy czym ostrzegła, że tej Plagi nie należy bagatelizować.  A potem kazała Morrigan ich odprowadzić do Ostagaru. Od tak. Nikt nie chciał o tym rozmawiać. Po prostu wrócili do Duncana, powiedzieli, że mają, co trzeba. Strażnik zapowiedział, że wraz ze zmierzchem rozpocznie się Rytuał Dołączenia. Trójka rekrutów zrozumiała, że wszytko dopiero się zaczyna.
    Gdy było już całkiem ciemno, Madeline, Jory i Daveth czekali. Każdy wydawał się nieco zestresowany, w końcu mieli wziąć udział w Rytuale, o którym nic nie wiedzieli, poza tym, że potrzebowali do niego krwi pomiotów. Nikomu się to nie podobało.
    - Mam już dość tych wszystkich tajemnic - wybuchł Jory.
    - Znowu biadolisz? - zwrócił mu uwagę Daveth?
    - Po co te wszystkie próby? Nie dowiodłem już swojej przydatności?
    Madeline wywróciła oczami.
    - Chyba mam spośród nas wszystkich największe jaja, a przecież jestem kobietą.
    Jory westchnął.
    - Wiem tylko tyle, że moja brzemienna żona jest w Wysokożu. To wszystko wydaje mi się... Nie w porządku.
    A Wysokoża nie ma, pomyślała Madeline i zrozumiała, że to ją śmieszy. Tak bardzo, że wybuchnęła gromkim, głośnym śmiechem. Pozostali rekruci patrzyli na nią skonsternowani. Biedny rycerz boi się Dołączenia, a jego żoneczka najpewniej jest martwa.
    Po dłuższej chwili uspokoiła się. Daveth chciał zapytać, o co chodziło, ale zbyła go machnięciem ręki.
    - Ta... To się robi coraz dziwniejsze - Daveth cały czas patrzył na dziewczynę. - W każdym razie, widziałeś pomioty, czy nie poświęciłbyś się, aby chronić przed nimi swoją śliczną żonkę? Ja oddałbym dużo więcej, żeby uchronić świat przed Plagą . - Jory chciał zaprotestować, ale złodziej mu nie pozwolił. - Może zginiesz, może wszyscy zginiemy, ale jeżeli nikt nie powstrzyma Plagi, to się stanie na pewno.
    - Zaczynamy Rytuał Dołączenia - powiedział Duncan, który pojawił się jakby znikąd, w towarzystwie Alistaira. Wszyscy natychmiast się uspokoili i w skupieniu słuchali. - Ci, którzy przetrwają, zmienią się na zawsze. To cena, którą płacimy za to, kim jesteśmy. Słowa, które tu wypowiemy, są powtarzane od początku istnienia Straży. - Duncan wziął kielich napełniony krwią. Każdy się domyślił, że to krew pomiotów. Spojrzał na drugiego Szarego Strażnika. - Alistarze?
    - Przyłączcie się do nas, bracia i siostry. Przyłączcie się do nas ukrytych w cieniu. Przyłączcie się do nas, pełniących wieczną służbę. A jeżeli zginiecie, wasza ofiara nie zostanie zapomniana, a my pewnego dnia do was dołączymy - słowa trudno mu przechodziły przez gardło.
    - Daveth, wystąp. - Duncan podał mu kielich. - Od tej chwili, jesteś Szarym Strażnikiem.
    Daveth wziął łyk. Jego czoło natychmiast się zmarszczyło, oczy zrobiły białe jak mleko. Zaczął się dławić i krztusić. Złapał się za gardło, ale nic nie mógł zrobić. Wydobył z siebie jęk bólu, po czym upadł twarzą do ziemi. Duncan westchnął smutno.
    - Przykro mi, Daveth... - odwrócił się do Jory'ego. - Wystąp, Jory.
    - Ale - cofnął się - ja mam żonę... I dziecko... - Duncan podchodził do niego coraz bliżej. Jory sięgnął po miecz. - Prosicie o zbyt wiele. Nie ma w tym chwały...
    - Nie ma już odwrotu - odparł cicho Duncan i wyjął swoją broń.
    Jory zaatakował go niedbale, był przerażony bardziej niż gdy zobaczył zgraję pomiotów. Duncan bez problemu skontrował jego cios i wbił swój miecz w brzuch rycerza.
    - Przykro mi, Jory - rzekł Duncan i wyciągnął miecz z ciała mężczyzny. Schował broń i odwrócił się do Madeline, która zamarła, oglądając całe zdarzenie. - Rytuał Dołączenia nie został jeszcze skończony. - Duncan wziął kielich i podał go dziewczynie. - Zostałaś wybrana do wyższego celu. - Madeline wypiła krew. Duncan zabrał od niej kielich. - Od tej chwili jesteś Szarą Strażniczką.
    Madeline poczuła palący ból w gardle. Wszystko zaczęło ją boleć, szczególnie głowa. Nie mogła wytrzymać tego bólu, złapała się za twarz. Poczuła, że odlatuje. Wokół zaczęło się robić ciemno. Zaczęła upadać, a gdy poczuła chłód świątynnej podłogi, zrozumiała, że już leży na ziemi. Ostatnim, co zobaczyła, nie były twarze Strażników, a wielki, przerażający smok.
    Nie uda wam się.